Gdy piszę te słowa, za oknem wyraźnie widać drapiącą się leniwie po pośladku panią jesień - jest zimno, szaro i mokro [edit: a w momencie publikacji wyszło słońce i wstęp do tekstu nagle stracił nieco sensu :P]. Tymczasem jutro do kin wchodzi film w klimacie zgoła odmiennym. Film, który miałem okazję obejrzeć na festiwalu Transatlantyk i obiecałem, że napiszę osobną jego recenzję bliżej dnia premiery. Rzecz zwie się Najlepsze najgorsze wakacje, jest słoneczna, zabawna i niezwykle sympatyczna, a na dodatek podobała się nie tylko mi, ale także Klaudynie.
Duncan ma 14 lat i jest na etapie bycia nieśmiałym, niezrozumianym, zamkniętym w sobie chłopakiem, w którym gdzieś głęboko siedzi wesoły i inteligentny facet. Duncan ma matkę - Pam, która po rozwodzie zaczęła się spotykać z niejakim Trentem - opalonym ojcem swojej nastoletniej córki (nie muszę mówić, że córeczka tatusia i synek mamusi nie przepadają za sobą?) i trochę dupkiem, choć głównie dla Duncana. Jest lato i cała ekipa jedzie nad wodę, do domku Trenta, by miło spędzić 2 tygodnie. Ma się rozumieć, że plan nie zostaje zrealizowany w 100%. Sąsiadka z domku obok jest nieznośna i krzykliwa, ale ma fajną, młodą córkę. Trent trochę kręci i ściemnia, mama Duncana nie czuje się tak dobrze, jak by sobie tego życzyła, a Duncan jest ogólnie zagubiony. Ale do czasu!
[śródtekstowa przerwa na link do zwiastuna - KLIK]
Najlepsze najgorsze wakacje to komediodramat, w którego sercu leżą rodzinne tarcia oraz fantastyczna przygoda, jaką przeżywa Duncan po zdobyciu sezonowej pracy w parku rozrywki wodnej. Pierwsze 30 minut to typowy "mały film o gadaniu". Trochę zabawny, trochę refleksyjny, ale całkiem sympatyczny. Prawdziwe pazury produkcja pokazuje jednak w momencie, gdy na ekranie pojawia się szef wspomnianego parku wodnego, niezastąpiony Sam Rockwell. Robi się dynamicznie, bardzo wesoło i optymistycznie. kontrapunktem dla przygód w pracy i interakcji z nowymi znajomymi, są nie do końca miłe scenki w domu - nic naprawdę zaskakującego, ale mamy tu solidne spektrum ludzkich emocji. W sam raz na koniec września, kiedy trzeba pożegnać lato i przyzwyczaić się do melancholijnej pluchy. I więcej nie napiszę, bo tego typu produkcje albo się lubi, albo nie (a sens w opisywaniu całej fabuły jest żaden).
Muszę za to napisać dwa słowa o obsadzie, bo to rzecz warta wzmianki. Główną rolę gra Liam James, synek detektyw Linden z serialu Dochodzenie (The Killing) i choć początkowo wydaje się, że gra dokładnie tę samą postać, szybko okazuje się, że drzemie w nim coś więcej. Mamą jest niezawodna Toni Colette, a gburowatym Trentem rzadko widywany w tak mało sympatycznych rolach Steve Carell. Perełką jest wspomniany Sam Rockwell, który każdą rolę wkłada na siebie jak garnitur i robi to z wielką klasą.
Główną zaletą filmu jest to, że wszystko dzieje się w nim w sposób lekki, naturalny i niewymuszony. Uwierzyłem we wszystko, co widziałem na ekranie, a dodatkowo urzekł mnie klimat tego małego kurortu i kumpelsko-rodzinna atmosfera parku wodnego. Kto ma ochotę powspominać lato (i jest wystarczająco silny, bo nie popaść w depresję po wyjściu z kina), ma ochotę na sporo niezobowiązującego rechotu i dwie chwile refleksji, to serdecznie polecam Najlepsze najgorsze wakacje. Bardzo miła niespodzianka, która może nie prezentuje niczego nowego, ale to co robi, robi z niezwykłym wdziękiem.
Okolicznościowy kącik z filmem z zupełnie innej beczki
Krótko, choć poniekąd w klimacie. Jutro do kin wchodzi również inny sympatyczny komediodramat - niemiecki film Vincent chce nad morze o perypetiach trójki zaburzonych ludzi. Vincent ma zespół Tourette'a, Maria jest anorektyczką, zaś Alex ma silną nerwicę natręctw. Zamknijcie taką trójkę w jednym aucie i każcie pokonać kilkaset kilometrów, a będzie iskrzyć. Bo film jest i wesoły i smutny, ale przede wszystkim dobry (choć miejscami przewidywalny). Więcej przeczytacie tutaj.