Z nowym filmem Dragon Ball Z wiązałem duże nadzieje. Jest to przecież pierwsza kinówka od wielu lat, która może zadecydować o rozwoju marki w najbliższym czasie. We wrześniu w końcu nastąpiła premiera płytowa tej produkcji, co pozwoliło mi na jej obejrzenie. Czy film godnie kontynuuje tradycję serii, czy wychodzi naprzeciw oczekiwaniom fanów, szczególnie tych pamiętających emisję serialu w RTL 7? O tym w poniższej recenzji.
Akcja filmu dzieje się po pokonaniu Buu, a przed 28. turniejem pokazanym w trzech ostatnich odcinkach serii Z, film zatem bardzo zgrabnie wykorzystuje lukę czasową. Bóg Zniszczenia budzi się z snu, pragnąc odnaleźć godnego siebie przeciwnika. W pracach nad Battle of Gods brał udział sam Akira Toriyama, co doskonale czuć. Szczególnie rękę ojca serii widać w różnorakich gagach, smaczkach, które są ewidentnymi ukłonami w stronę starych fanów. Przykładowo, Kaito jadący wraz z Goku samochodem po swej malutkiej planecie, bezcenne. Historia jest prosta, ale zarazem sprawnie poprowadzona, co sprawia, że widz do końca śledzi film z zainteresowaniem. Postać Boga Zniszczenia, jego motywacje, zachowania przedstawiono wiarygodnie. Obawiałem się, czy będzie pasować do świata DBZ, ale po obejrzeniu filmu moje wątpliwości zostały rozwianie. Strona fabularna stoi zatem na co najmniej przyzwoitym poziomie, a dialogi w zdecydowanej większości nie męczą widza.
Czas na esencję Dragon Balla, walki. W tej kwestii mam mieszane uczucia. Z pewnością są one starannie wykonane, ostatnia sekwencja zapada w pamięć, ale całościowo to nie jest to, czego się spodziewałem. Po pierwsze, pojedynki zdecydowanie za krótko trwają. Nie wiem, czy podyktowane to było ograniczeniem kosztów animacji (wszak łatwiej przygotować statyczną rozmowę niż ciągłą bijatykę), ale odnoszę wrażenie, że ktoś odwrócił proporcje znane z serii, a tym bardziej poprzednich kinówek.
Za dużo tutaj gadania, humoru, a za mało zwykłego nawalania. Poza tym sama choreografia walk pozostawia lekki niedosyt. Brakuje nieco dynamiki starć, są one za wolne oraz chyba zbyt „teatralne”. Gdy pojedynek naprawdę się rozkręca, to zwykle następuje przeskok na dalszy plan, nic nie wnoszący komentarz jakieś postaci itp. Wykonaniu takich scen nie mogę nic zarzucić, ale dynamika wręcz ginie. Możliwe, a raczej na pewno przemawia przeze mnie sentyment, ale DBZ bardziej kojarzy mi się z intensywną, choć często przeciętną animacyjnie walką niż nieco napuszoną wirtuozerią w kompozycji scen, ujęć.
Wypada poświęcić jeszcze kilka zdań stronie audiowizualnej. Poza klasyczną kreską animatorzy okazjonalnie korzystają z komputerowej grafiki, która zaskakująco dobrze komponuje się z resztą. Ponadto w wielu scenach byłem mile zaskoczony szczegółowością wykonania nie tylko postaci, ale i otoczenia, szczególnie spodobały mi się wszystkie ataki z użyciem Ki. Trudno natomiast ocenić ścieżkę dźwiękową. Muzyka względnie pasuje do wydarzeń zaprezentowanych w filmie, ale nic ponadto. Żaden kawałek nie pozostaje w pamięci (poza świetnym „Hero” Flowa), brakuje jakiegoś przewodniego motywu. Ot rzemieślnicza robota bez ikry, szerszego pomysłu, o której nikt nie będzie pamiętał, a wystarczyło zaangażować kompozytora z anime, Shunsuke Kikuchiego albo nagrać nowe aranżacje starych kawałków. Jeśli już coś chciano przygotować coś całkiem świeżego, to chociaż w jednym utworze można było zawrzeć nawiązanie do klasyków.
Mimo wszystko, muszę przyznać, że pozytywnie oceniam czas poświęcony na seans. Film naprawdę przyjemnie się ogląda, cieszą starzy znajomi, staranna warstwa wizualna. Widać też, że Akira Toriyama ma sensowny pomysł na kontynuowanie fabuły z DBZ, co napawa optymizmem i pozwala myśleć o kolejnych kinówkach, a może serii? Produkcja co prawda nie uniknęła kilku wad, ale nie zmieniają one faktu, że Dragon Ball Z: Battle of Gods to dobry oraz obowiązkowy film dla każdego fana przygód Goku i spółki.
7,5/10
PS Film trwa około 85 minut i jest kanoniczny (zaliczany do oficjalnej historii).