Historia Floydów, zespołu, który odmienił oblicze muzyki rockowej, a także całej popkultury, nie była nigdy historią banalną, bo i sam zespół banalny nigdy nie był. Nagrali oni 14 albumów studyjnych, wydali kolejne 3 koncertowe, a ich losy, choć czasami trudne do ogarnięcia, są szalenie ciekawe i bardzo zajmujące. Postanowiłem z tą historią się zmierzyć i dlatego serdecznie zapraszam do pierwszej części mojej nowej serii, która będzie dotyczyła właśnie historii Floydów.
W 1965 roku, po licznych przekształceniach z nazwą i składem powstała grupa o nazwie The Pink Floyd Sound, a zaraz potem – po prostu Pink Floyd(geneza tej nazwy nie jest do końca jasna – albo pochodzi ona od dwóch bluesmanów – Pinka Andersona i Floyda Councila, albo od imion… kotów jednej z osób związanej z Barrettem). Jej członkami byli dwaj kolesie z Cambridge – Roger Waters i Syd Barrett oraz kolejna dwójka, Nick Mason i Rick Wright , których Waters spotkał w Londynie, kiedy studiował architekturę. Zespół ten zaczął działać w momencie, gdy co raz popularniejsze robiły się hasła o miłości i pokoju, a także gdzie w narkotykowym świecie, relatywnie łatwo dostępnym dla każdego, nr 1 było LSD. Syd Barrett z tej czwórki był jedynym prawdziwym artystą(w latach 60. studiował właśnie w szkole artystycznej)i to on nadawał ton całej grupy, to on ich połączył swą dziwną postacią, to dzięki niemu mogła powstać ta machina, która sprzedała łącznie ponad 200 mln. płyt. Zespół na początku był mocno niszowy i grywał w miejscach takich jak klub UFO, który idealnie wpisywał się w ówczesny styl Floydów. W 1967 roku, dzięki wysiłkom ich oraz menedżerów Floydzi weszli do studia nr 2 przy Abbey Road, gdzie zaczęli nagrywać swe dzieła. W tym samym czasie nagrywali tam Beatlesi, na których Floydzi się zresztą natknęli(Paul McCartney nawet odwiedził ich raz podczas jednej z sesji nagraniowych). Na początku światło dzienne ujrzały dwa kawałki – ArnoldLayne oraz See Emily Play – kawałki, które były stuprocentowymi dziećmi swoich czasów, a w sierpniu tego samego roku wyszedł debiutancki album zatytułowany The Piper at the Gates of Dawn.
Album ten należy bez wątpienia do rocka psychodelicznego i moim zdaniem nie jest on najlepszy. Już nawet nie chcę go porównywać do dwóch arcydzieł muzyki psychodelicznej, czyli Magical Mystery Tour i przede wszystkim Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band Beatlesów, bo tego ten album po prostu nie wytrzymuje, ale nawet bez tak ogromnej konkurencji nie stanowi on niczego niesamowitego. Całość zaczyna się kawałkiem Astronomy Domine gdzie nie barkuje dziwnych dźwięków i eksperymentów muzycznych, lecz niestety brakuje pomysłu na jakąś sensowną myśl przewodnią i przede wszystkim… brakuje techniki, szczególnie sekcji perkusyjnej. Lucifer Sam również nie jest utworem najlepszym, całość szybko nudzi i zdecydowanie nie zachwyca, choć spodobało mi się to bardziej, niż Astronomy Domine, chyba dlatego, że momentami widać pewne beatlesowskie, przyzwoicie wykorzystane, inspiracje. Matlida Mother, kolejny utwór, również nie przynosi poprawy oceny tego albumu, piosenka Flaming zaś jest jeszcze bardziej „odleciana” i jeszcze nudniejsza. Najbardziej intrygująca jest kompozycja zatytułowana Interstellar Overdrive. Trwa ona prawie 10 minut, co jest, jak się później okazało, zwiastunem tego, do czego przyzwyczają nas Floydzi, jest pełna pogiętych dźwięków, które są spięte przyzwoitym początkiem i końcem. Inne utwory, niewymienione z nazwy tutaj przeze mnie, również niczym szczególnym się nie wyróżniają, a po odsłuchaniu całości cieszyłem się, że to koniec. Może to dlatego, że źle tego albumu odsłuchałem? Może brakło tutaj właśnie LSD, które w momencie pojawienia się albumu było wszechobecne? Tak czy siak – album ten stanowi niezbyt udany debiut, a jedyna rzecz, która w jakikolwiek sposób sprawia, że krążek ten pamiętam to ciekawa okładka, która została przygotowana m.in. przez George’a Harrisona.
Płyta została wydana, Floydzi mogli się cieszyć z faktu, że ktoś ich muzykę kupuję, lecz na to wszystko cieniem rzucały się wyczyny Syda Barretta, który co raz bardziej odpływał w krainę narkotycznych wizji(jak dziwny był to człowiek pokazuje krótki film zatytułowany Syd’s First Tripp – można go zobaczyć na YT, choć muszę jeszcze dodać, że tytuł ten nie jest do końca zgodny z prawdą, bo choć przedstawia on Syda na tripie, to nie jest to jego pierwszy raz). Trasy koncertowe nie pomagały w trzymaniu się z dala od towaru, a Barrett po pewnym czasie był w takim stanie, że nie mógł on już nawet grać, co przecież zawsze stanowiło ważną część jego życia. Zdarzały mu się co raz dziwniejsze wysoki, łącznie z masakrowaniem twarzy swojej dziewczyny o podłogę, na koncertach zaś zamiast uczestniczyć czynnie w graniu stał i patrzył się pustym wzrokiem na publiczność. Pozostali Floydzi byli zrozpaczeni, lecz początek 1968 roku przyniósł pocieszenie w postaci nowego gitarzysty – Davida Gilmoura. Przypadek chciał, że Gilmour też, tak samo jak Waters i Barrett, urodził się i żył w Cambridge, i że jego własny zespół, Joker’s Wild, akurat zawiesił działalność po totalnej klęsce, jaką była ich wyprawa do Francji(choć dla Gilmoura nie była to całkowita klęska – miał on bowiem możliwość oprowadzać samego Hendrixa po Paryżu). Gilmour początkowo miał zastępować Barretta w czasie koncertów, co przychodziło mu z łatwością, był on bowiem zdecydowanie najbardziej utalentowany muzycznie z całej piątki, a po wyrzuceniu Barretta z zespołu, co stało się 26 stycznia 1968 roku, stał się pełnoprawnym członkiem grupy Pink Floyd.
W tym samym czasie Floydzi pracowali już nad kolejnym krążkiem przy Abbey Road, który ostatecznie wyszedł pod tytułem A Saucerful of Secrets. Choć znalazła się tam jedna kompozycja Barretta(Jugband Blues), to na lidera, choć bardzo powoli, wyrastać zaczął Waters(co później sam chętnie i wielokrotnie potwierdzał), do którego należały 4 utwory. Drugą, w tym albumie chyba równoważną postacią, był Rick Wright, który odpowiadał za 3 kompozycje. Całość, choć słucha się jej lepiej niż The Piper at the Gates of Dawn, również nie zachwyca, choć można tutaj doszukiwać się czegoś, co później wyewoluuje w taki styl Pink Floyd, jaki wszyscy znamy. Po pierwsze - słychać tu bowiem więcej klawiszowego grania, które zaproponował nam Wright, bez którego przecież muzyka Floydów nie byłaby tym samym. Po drugie – ponownie otrzymaliśmy utwór długi, tym razem prawie 12-minutowy, który potwierdził, że Interstellar Overdrive to nie był tylko przypadek, ale że jednym z wyznaczników floydowskiego stylu będą właśnie utwory długie i rozbudowane. Po trzecie – na płycie tej znajduje się utwór Watersa, zatytułowany Corporal Clegg, który jest pierwszą piosenką Watersa, która angażuje się w sprawy społeczno-polityczne, co przecież stanie się potem domeną Watersa. Całą płyta, jak napisałem, nie zachwyca, ale też nie odpycha i na pewno warto się z nią zapoznać, choćby z tych trzech powodów, które wyżej wymieniłem.
Zespół, choć pozbył się osoby, która spięła przypadkowych ludzi i stworzyła z nich zespół, miał się w 1968 roku więc nieźle(choć z wyrzuceniem Barretta wiązało się też odejście dwójki menedżerów), a co działo się potem i jakie, moim zdaniem, były następne albumy, będziecie mogli przeczytać w kolejnym wpisie poświęconym Floydom, który ukaże się już za 2 tygodnie.
PS. Dziękuję mojemu koledze, Maciejowi, za podesłanie zdjęcia z płytą A Saucerful of Secrets.