Miałem ostatnio okazję sprawdzić kilka z tytułów startowych Xboxa One. Podczas przedpremierowych zapowiedzi praktycznie wszyscy dziennikarze byli zgodni, że pod względem oprawy graficznej najlepiej prezentuje się „Ryse: Son of Rome” – gra akcji traktująca o walkach rzymskich legionistów z barbarzyńskimi najeźdźcami. Już od pierwszej prezentacji wyglądało to świetnie i dziś można zdecydowanie śmiało stwierdzić, że jest to najprawdopodobniej najładniejsza gra w historii. Problem w tym, że mamy tu do czynienia z ładną wydmuszką, a pod kolorową skorupką kryje się puste wnętrze.
„Ryse: Son of Rome” to nowa produkcja niemiecko-tureckiego studia Crytek, które stoi m.in. za pierwszą odsłoną „Far Cry” oraz za serią „Crysis”. Stworzony przez nie, autorski silnik CryEngine napędza dziś bardzo wiele gier wideo, a jego kolejne wersje stanowią od lat wyznacznik poziomu grafiki, do której powinno się dążyć. Nie inaczej jest w przypadku „Ryse” – konsola Xbox One otrzymała olśniewająco wyglądającą produkcję, o której bez zająknięcia można mówić jako o tytule na miarę nowej generacji. Pod warunkiem, że zaznaczymy, iż chodzi nam o kwestię technologii.
Pod kątem rozgrywki, gra oferuje bowiem niewiele więcej od co bardziej zaawansowanych tytułów na telefony komórkowe. „Ryse” najłatwiej określić jako bardzo uproszczony slasher. Kierujemy poczynaniami legionisty, ukazanymi z perspektywy trzeciej osoby, w widowiskowy sposób szlachtując dziesiątki barbarzyńców. System walki jest niestety maksymalnie uproszczony. Jeden przycisk (X) odpowiada za ciosy mieczem, drugi (Y) za uderzenia tarczą (wytrącające z równowagi blokujących nasze ataki przeciwników), a trzeci (A) pozwala na kontrowanie ataków wrogów. Osłabionych barbarzyńców możemy w efektowny sposób wykańczać podczas uruchamianych za pomocą prawego spustu Quick Time Eventów.
Chociaż w postaci opisu wygląda to wszystko na dość przyzwoity system walki, w praktyce zabawa opiera się na czajeniu się na ataki przeciwnika celem wykonania kontry, a następnie tłuczenie podstawowego ataku aż do momentu, gdy możemy uruchomić animację wykończenia. Co gorsze, podczas jej trwania pozostali wrogowie grzecznie czekają na swoją kolej, co w przypadku większych potyczek wygląda bardzo nienaturalnie. Mechanika przypominająca więc z pozoru „Batmana” czy „Assassin’s Creed”, w praktyce jest jednak dużo mniej „płynna” w działaniu.
Siekanie barbarzyńców za pomocą miecza urozmaica czasami użycie włóczni, którymi bohater ciska na odległości godne współczesnych snajperów, wyciągając kolejne z niewidzialnej kieszeni. Takich bardzo nienaturalnie wyglądających motywów jest z resztą w „Ryse” dużo więcej, z czego najbardziej rzucają się oczy „samopowtarzalne” balisty, którymi strzela się niczym z karabinu. Sama gra przypomina z resztą mocno serię „Call of Duty” – chociaż pomiędzy poszczególnymi misjami możemy podziwiać piękne animacje, rozgrywka przydusza gracza ciągłym naciskiem na parcie do przodu. Jak na wirtualny odpowiednik amerykańskiego kina akcji przystało, nie zabrakło również wszechobecnych wybuchów. Są nawet ikoniczne dla gier „czerwone beczki” w postaci dużych waz wypełnionych oliwą.
„Ryse: Son of Rome” ma jednak zdecydowanie swoje momenty. Trudno nie wczuć się w klimat, gdy maszerujemy wraz ze swoim oddziałem w ikonicznej wręcz dla rzymskich legionów formacji testudo (łac. żółw), obserwując z wąskiej szczeliny pomiędzy tarczami lecące z nieba strzały wrogich łuczników. Takich fajnych scen jest w grze co najmniej kilka. Trzeba więc oddać twórcom ze studia Crytek honor, choćby ze względu na to, że udało im się stworzyć grę z klimatem na miarę kultowych, filmowych „300”. Problem w tym, że w większości przypadków takie sceny „grają się same”, a ingerencja gracza jest bardzo ograniczona. To główny zarzut, który należy postawić „Ryse”. To bardzo efektowna, ale zdecydowanie pozbawiona duszy, produkcja na raz.
Na koniec warto wspomnieć o nieco niepokojącej kwestii. Twórcy okazali się bowiem na tyle bezczelni, że w tym nastawionym na rozgrywkę dla pojedynczego gracza tytule, sprzedawanym za pełną cenę, wynoszącą w Polsce prawie 250 zł, umieszczono mikropłatności. A dokładniej, kupowane za prawdziwe pieniądze złoto pozwala na szybsze ulepszanie statystyk naszego bohatera. Oczywiście da się bez płacenia grać, zdobywając podczas walki punkty doświadczenia, lecz sama obecność komunikatów o możliwości płacenia powoduje, że gracz łapie się za głowę przerażony, dokąd zmierza jego ulubiona forma rozrywki.
Bo „Ryse: Son of Rome” to przepięknie wyglądająca gra akcji, oparta na mało odkrywczej, monotonnej mechanice, która na dodatek trochę „przechodzi się sama”. Co gorsza, zachęcając odbiorcę do płacenia, by mogła stać się jeszcze łatwiejsza. Nie tędy droga! Quo vadis branżo gier?