Nie mam w zwyczaju recenzować filmów. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to nawet dobrze, że nie imam się takiego zajęcia. Na pewno szczędzę w ten sposób wielu fanatykom naruszania ich nadumanego ego typu: „widać, że koleś się nie zna, nie to co ja!”. Jestem bowiem tylko biernym naczyniem, które bardzo rzadko wystawia się na działanie kinowej sali i które niezwykle rzadko chce chłonąć starannie wyreżyserowany obraz przygotowany z użyciem wielkich nakładów finansowych tylko po to, by zdobyć jeszcze większe finansowe środki, które mogą być potem przeznaczane na bankiety, szybkie samochody i ogólnie pojętą rozpustę, której pewnie chętnie bym się poddał gdybym tylko mógł. Zapraszam więc na krótką ocenę filmu „Hobbit: Pustkowie Smauga” i zapewniam przy tym, ze zaoferuję Wam co najwyżej causalową recenzję, a raczej jej mini formę. Świetna opcja dla tych, którzy chcą się po prostu dowiedzieć, czy warto się za to brać.
Druga część przygód charyzmatycznego hobbita to obraz pełen magii i zachwytów. Przygotowany po to, by cieszyć oko i radować serca. Chodzi bowiem o to, aby z kina wyjść uśmiechniętym i przekonanym, że pieniądze przeznaczone na bilet oraz dwukrotność tej kwoty na popcorn i colę nie zostały zmarnowane. Poczucie dobrze wydanych parudziesięciu złotych macie zapewnione. Idąc bowiem na „Pustkowie Smauga” dostaniecie starannie zmontowane 2 godziny przygód Bilbo Bagginsa. „Hobbit” wystrzega się tych męczących scen w stylu męczeńskiego wyrazu twarzy głównego bohatera, którymi przeplatano przepiękne sceny bitewne tak dobrze znane z trylogii „Władca Pierścieni”. Mowa oczywiście o Frodo, który niesamowicie denerwował, nużył i męczył za każdym razem, gdy przyszło nam zmierzyć się z jego bólem wędrówki i bólem istnienia. Nie mogę powiedzieć, że tym razem w ogóle nie jest nudno, gdyż trafiają się momenty przestoju marnujące nagromadzony w nas „zapał widza”, niemniej jednak zdecydowanie lepiej przygotowano obraz pod rządnego wrażeń widza, niezależnie od tego, czy jest to interesant kina czy tylko osoba chcąca posmakować tak dobrze znanego produktu.
Niezbędne wydaje się zapoznanie z pierwszą częścią trylogii, gdyż na niej opiera się całość przedstawionej w drugiej części historii. Od razu rzuceni zostajemy w wir przygody, jakby ktoś wyrwał ze środka książki jakiś fragment pozbawiając nas dostępu do wcześniejszych stron dzieła. Jest zdecydowanie bardziej widowiskowo. To nie jest już tylko wędrówka, to torowanie sobie drogi siłą. Często bowiem błyskają nam żelazne miecze, koło ucha przelatują strzały a oczom ukazuje się kolejny tabun orków powalony na glebę.
Mocno rozbudowany zostaje wątek elfów leśnych. Towarzyszy temu spotkanie jedynej postaci znanej nam z przygód drużyny pierścienia – pojawia się Legolas. Ma się wrażenie, że twórcy niekoniecznie odpowiednio zadbali o wygląd Orlando Bloom’a, bowiem na jego twarzy widać już upływ czasu, a historia przecież dzieje się przed całą jatką z Sauronem i jego armią z „Władcy Pierścieni”. Tak czy owak, pojawienie się tego zaprawionego w boju elfa oraz związanego z nim wątku miłosnego niezmiernie cieszy. Świetnie zazębia to cały świat z obu trylogii, a całości tego „pomostu” dopełnia parę wątków, które przewiną się w drugiej części „Hobbita”.
W tej części pojawia się także wyczekiwany smok – Smaug – i tak naprawdę to druga część filmu, w której „jego znamienitość” szczyci nas „swoim jestestwem” jest niezwykle widowiskowa i wciągająca. Jasne, sceny walki z pierwszej połowy „pustkowia” są świetne, ale takie już znamy. Brakowało ostatecznego starcia okraszonego dobrymi efektami i odrobiną humoru w stylu Bilbo Bagginsa. Pewne rzeczy pozostały też niezmienione. Bohaterowie pakują się niczym ślepcy w pułapki i niebezpieczeństwa, a pewne momenty są na wskroś do przewidzenia, jednak mimo to nowego „Hobbita” ogląda się przyjemnie. Historia zostaje tak opowiedziana, że po upłynięciu 120 minut filmu i pojawieniu się napisów końcowych wiemy, co wydarzy się w części trzeciej, ale mimo wszystko chcemy, pragniemy to zobaczyć.
Jeśli jeszcze nie widziałeś filmu „Hobbit: Pustkowie Smauga” to czym prędzej leć do kina, jeśli tylko jesteś fanem wszelkiej rozróby, naiwności i przewidywalności generowanej dla dobrej zabawy oglądającego film.