Poza fikcją to krótki cykl artykułów poświęconych rzeczom, które można robić poza graniem w gry komputerowe. Oklepane? Być może, ale jak wiele osób pisało o... autostopie? Bazując na własnych doświadczeniach może uda mi się kogoś namówić do spróbowania swoich sił w tej zajawce.
Pierwszy raz autostopem jechałem w wieku czternastu lub piętnastu lat. Było to nad ranem, w czasie, kiedy ostre powietrze przeszywa ten charakterystyczny szum sam nie wiem czego, a drogi są puste, bo ludzie dopiero dopijają swoje kawy przed wyjazdem do pracy. Czekałem właściwie na autobus, ale kolega od niechcenia machnął na przejeżdżający pierwszy od kilkunastu minut samochód i mnie do niego zapakował. Wsiadłem. Przejechałem całe dziesięć kilometrów do rodzinnej wsi. Potem było trzydzieści pięć, sto piętnaście, trzysta, tysiąc pięćset kilometrów... Autostop okazał się moim ulubionym środkiem transportu.
Na czym polega? Banalne, to każdy wie. Stajesz na drodze, wyciągasz kartkę z nazwą miejscowości lub kciuka i łapiesz okazję. Tak, w bardzo ogólnym skrócie tak to wygląda. Jednak trzeba włożyć w to trochę serca i zaprezentować się. Bardzo często kierowcy w ciągu kilku sekund oceniają delikwenta/delikwentkę/delikwentów i decydują, czy faktycznie zabierać. Chodzi tu nie tylko o jakieś upodobania, ale również bezpieczeństwo, o którym napiszę niżej. Teraz wystarczy wam wiedzieć, że dziś ludzie się trochę boją i nie mają zbytnio zaufania do nieznajomych na poboczu. Także trzeba się pokazać, bo kierowca prędzej weźmie uśmiechniętą i energiczną osobę, niż ponuraka, który stoi nieruchomo z wyciągniętą ręką, patrzącego w dal. Ja staram się zawsze nawiązać kontakt wzrokowy z każdym kierowcą. Uśmiechnąć się, zareagować, gdy ten pokazuje, że nie ma miejsca albo jedzie tylko pięć kilometrów dalej. Często właśnie ten kontakt decyduje o tym, że samochód się zatrzyma. Wsiadając do auta dziękuję, mówię jak długo czekałem, jaki to kiepski ruch dziś, gdzie jadę i zostawiam to tak, otwarty na rozmowę. Przyjmuję założenie, że jestem gościem w samochodzie, a kierowca to gospodarz. Jeśli chce ze mną rozmawiać, to on powinien zagadać. Jeśli nie chce, nie mogę się narzucać. Nie każdy lubi gadać w czasie jazdy. Ale to już zależy od kierowcy. A ci są różni, oj tak...
To rondo nigdy nie wyjdzie mi z głowy. Stałem tam w pełnym słońcu kilka godzin. Wylotówka z Manresy, zakręcony ślimak prowadzący na główną drogę w stronę Saragossy. Wokół żółta od długotrwałej suszy trawa, pobliska winnica i sugestia Manresy majaczącej za pagórkiem. W dali cudowny i nierzeczywisty zarys masywu Montserrat. Myślałem, że jest oddalony o sto, dwieście kilometrów, majestatyczny, potężny grzebień wystający spośród mizernych pagórków. Dopiero lata później dowiedziałem się, że z Manresy było tylko 30 kilometrów. Chyba nadal żałuję, że tam się nie skierowaliśmy, choćby pieszo. Tylko czy wtedy widok strzępu skał byłby dla mnie równie iluzoryczny? Stoję więc na tym rondzie, żaden z leniwie sunących samochodów nie zatrzymał się. M. wydawała się zrezygnowana, chyba nawet wtedy odłożyliśmy tabliczkę z napisem Lleida/Zaragoza i łapaliśmy byle co, byle gdzie. Traf chciał, że ktoś zgarnął nas w miejscówkę niby lepszą, z kilometr dalej. A takiego, tam było tylko gorzej. Ostrożnie rozglądałem się za miejscem na dziki, nocny biwak. Ostrożnie i ukradkiem, bo wiedziałem, że M. tego nie lubi. Wtedy zatrzymał się czerwony samochód... Kurz grubej na palca warstwy, puszki i butelki po piwie, popielniczka ledwo trzymająca górkę kiepów. Zapach tego wszystkiego zmieszany z potem kierowcy wciskającego pedał gazu do oporu. I am little crazy, you know. Crazy. powtarzał i robił przy tym międzynarodowy znak bzika, a nam to wcale nie pomagało. Przez głowę przelatywały różne myśli, gdy spoglądałem na obłędnie uśmiechniętą twarz kierowcy, gadającego pod nosem po hiszpańsku. A ja z hiszpańskiego tylko namiot, jedna noc, dzień dobry, dwa piwa poproszę. Mieliśmy tego dnia dotrzeć do Lleidy, jednak nieoczekiwanie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. W dusznym i ciemnym pomieszczeniu przydrożnej restauracji ludzie patrzyli na nas jak na dziwaków. Kierowca zagadał coś z jakimś facetem wskazując na nas, po czym wyszli razem jak dawni znajomi, którzy muszą porozmawiać na osobności o czymś nie do końca przeznaczonym dla obcych uszu. Zostaliśmy sami z plecakami u nóg. Wszyscy mieli tam jakieś dziwne miny, jakbyśmy byli nielegalnym bagażem z tykającą bombą, który ktoś zostawił w ich małym, dusznym światku na środku niczego psując ten codzienny, lepki od potu spokój. Gryzło nas to jak cholera, nie mogliśmy wytrzymać tej atmosfery. Zapakowaliśmy się do pierwszego lepszego TIRa ciągnącego do Saragossy, czyli nawet dalej niż Lleida. W bocznym lusterku widziałem I Am Little Crazy You Know'a. Schowany za przyczepą prowadził podejrzanie wyglądającą rozmowę ze swoim nowym kumplem, zapewne sprzedawał bagaż z tykającą bombą za kratę browarów. Tak to przynajmniej zostało w mojej głowie.
Pan Ajemlitlkrejzi był chyba najbardziej niepokojącą osobą, z jaką przyszło mi jechać. Nie chodzi mi nawet o demoniczną szybkość, jaką osiągał, bo nie z takimi jeździłem (140km/h przez wieś dostawczakiem, albo wyprzedzanie Żukiem po zewnętrznej stronie jezdni tuż przy rowie odwadniającym... Takie rzeczy wywołują nagły napływ adrenaliny). Chodzi tu o to, że naprawdę dziwnie się zachowywał, szczególnie, gdy wyszedł z tamtym kierowcą. Może nie miał żadnych złych, ani nawet dziwnych zamiarów, ale się go po prostu baliśmy. Poza tym jednym chyba każde spotkanie jest na plus. Ludzie bywali naprawdę świetni i mają cudowne historie do opowiedzenia. Nawet te z ich codziennego życia są bardzo zajmujące. Raz jechałem z kobietą która była kierowcą rajdowym i opowiadała o wyścigach. Innym razem facet w dużym Jeepie mówił jak niedźwiedzica z małym podchodziła do jego domu w sercu Bieszczadów i że musi zatrzymać się u przemytników po flaszkę dla robotników budujących mu dach, bo bez tego nie da się pracować. Rumuński kierowca TIRa, z którym przejechaliśmy jakieś siedemset kilometrów bardzo prostą łamaniną angielskiego i rumuńskiego opowiadał o swoim domu, swojej miejscowości i jak to kiedyś jeździł z bronią pod siedzeniem, bo w Rumunii inaczej się nie da. Smutna Polka w Słowenii opowiadała jak Euro zepsuło im życie. Francuski wolontariusz policji pytał, czy w Polsce mamy Internet i jakie są narkotyki. Mógłbym tak bez końca. Zwyczajne życie i inspirujące przygody, problemy osobiste i sukcesy, ciekawostki z regionu i bezsensowna paplanina, byle tylko mówić. Wszystko to chłonę i z przyjemnością słucham ludzi, którzy na godzinę, dwie otwierają się przed nieznajomą osobą, której zapewne nigdy więcej nie zobaczą.
Niewątpliwym plusem jest to, że autostop jest ekonomiczny. Nigdy za stopa nie zapłaciłem. Nie wynika to z mojego skąpstwa, ale z pewnej niepisanej zasady, że za to się po prostu płacić nie powinno, a tym bardziej żądać pieniędzy. Tu chodzi o coś wyższego, o uczynność, zwyczajną i prostą dobroć ludzi, na której polegam. Pozwalam im zrobić coś bezinteresownie, dzięki czemu poczują się lepiej. Pieniądze przestają grać rolę, nadając rytuałowi podwożenia autostopowiczów niemal reliktowy charakter w dzisiejszych czasach. Kolejnym plusem jest nieprzewidywalność. To znaczy tylko wtedy, gdy się nie spieszysz. Zdarzało mi się, że do celu dojeżdżałem szybciej niż planowany autobus, wliczając w czas dostanie się na wylotówkę i złapanie okazji. W Bieszczadach złapaliśmy stopa zanim jeszcze wysiedliśmy z poprzedniego samochodu. A bywało, że czekało się godzinami i nikt nie chciał się zatrzymać. Kiedyś kierowca ciężarówki, który zgarnął mnie spod Warszawy do Gdańska słysząc z jakiego punktu idę powiedział, że przeszedłem dwadzieścia parę kilometrów. Dwadzieścia parę kilometrów w upale, z dużym plecakiem, odrwacając się co chwilę, idąc tyłem, to znów przodem. To było męczące. W takich chwilach nienawidzę stopa i mówię sobie, że nigdy więcej. A potem wszystko mija i pozostaje tylko ciekawe wspomnienie.
Stasiuk w swoim melancholijnym "Jadąc do Babadag" trafnie określił Słowenię: brała mnie cholera na ten wysprzątany kraj i na Słoweńców, na tych zdrajców słowiańskiej rozpierduchy. Jak wiele jest w tym cytacie prawdy. Tutaj wszystko jest czyste, niemal sterylne. Nawet proporcje dorobku ludzkości i dorobku natury są w sam raz, to kraj, gdzie góry i lasy poprzetykane są tylko wsiami i miastami. Kraj można przejechać na jednym baku paliwa w tę i z powrotem. Pierwszy raz weszliśmy tam na piechotę od strony włoskiej. Przekroczyliśmy granicę i wiedzieliśmy o tym tylko dzięki drogowskazowi "SLOVENIA 2". Rozczarowanie, które spotyka mnie za każdym razem, gdy jadę do innego państwa uderzyło mnie jeszcze raz otwartą dłonią, na odlew. Dziś trzeba na wschód jechać, żeby zaznać uczucia, że to właśnie wstępuje się do innego państwa , a paszport do czegoś się nadaje. Otwarte granice budzą we mnie jakiś lęk, a opuszczone stanowiska celne smutek... Weszliśmy tak do Słowenii jak do siebie do domu. Zgarnęła nas wtedy samochodem Polka mieszkająca tam na stałe od czasów PRLu. Była smutną kobietą, ten smutek sprawiał, że zapadała się w sobie, znikała mi z oczu. Nie mogę przypomnieć sobie przez to jej twarzy, tylko ten zdołowany głos. Źle jej tam było. Widać człowiek ze słowiańskiej rozpierduchy nie należy do ułożonego kraju byłej Jugosławii. Potem była pani architekt, niemal przeciwieństwo tej pierwszej. Innym razem grotołaz, który bardzo ciekawie i z pasją opowiadał o niezbadanych jaskiniach Alp Julijskich, do których właśnie wjeżdżaliśmy. Był też pan nauczyciel opowiadający o pierwszej wojnie światowej i dialektach Słoweńskich. Byli Polacy, którzy z czarnej dziury gdzieś w okolicach Triglava zabrali nas prosto do Krakowa. I Jarda. Człowiek, którego nigdy nie widzieliśmy na oczy. Człowiek, który w Lublanie zostawił nam klucze do swojego pokoju w akademiku na framudze drzwi, żebyśmy mogli przenocować. Człowiek, który bez lęku zostawił w pokoju wszystkie swoje rzeczy i hasło do laptopa, tak na wszelki wypadek. Ale to nie był Słoweniec, akurat gdy my przyjechaliśmy pojechał do Czech, do domu. Właśnie, Lublana. Najcudowniejsza ze stolic, cicha, spokojna. Senna, czysta, ułożona i powolna. Centrum miasta nawet nie wygląda jak centrum. W żadnej innej stolicy, w żadnym innym mieście nie czułem się tak dobrze jak tam i mógłbym opowiadać o niej godzinami... Tak, gdybym miał wybrać kraj, do którego miałbym się jutro wyprowadzić byłaby to Słowenia.
Podróż autostopem uczy swojego rodzaju dyscypliny. Nie jedziesz swoim samochodem, nie wiesz jak długo będziesz na nogach, ile kilometrów przejdziesz zanim ktoś się zatrzyma. Zatem nie możesz wziąć niekończącej się liczby rzeczy. Namiot, trochę ubrań i jedzenia, latarka, mapy coś przciw złej pogodzie. Bierzesz tyle ile udźwigniesz i zdołasz trzymać na plecach godzinami. Na mniejszych dystansach to nie problem, ale gdy wyjeżdżasz na dłużej wiedząc, że nie wszędzie znajdzie się nocleg? Autostop sprawia, że stajesz się mobilny, jesteś chodzącym domem i to też jest plus.
Z autostopem wiąże się dość ważna kwestia bezpieczeństwa, o której wspomniałem wyżej. Dotyczy to obu stron, ale zwykle ważniejsze jest dla kierowcy. Mam w sobie naiwny dar ufania ludziom, więc zwykle wsiadam do wszystkich samochodów. Kierowcy mają inaczej. Tak jak wspomniałem, często mają kilka sekund na ocenienie, czy chcą zabrać osobę oczekującą na okazję. Fundamentalną zasadą, która jest ponad wszystkim jest fakt, że jeśli chcą, to się zatrzymają, nieważne gdzie, nawet łamiąc przepisy. Kiedyś zabrała nas młoda para wracająca z podróży poślubnej. Samochód był wyładowany gratami po brzegi, ale i tak znalazło się tam dla nas i naszych plecaków miejsce. Nic nie widziałem, miałem kolana pod brodą, pod stopami melony, na głowie poduszkę, czy inna kołdrę. Ale jechaliśmy, kierowca opowiadał nam co akurat dzieje się za oknem i wszyscy pękaliśmy ze śmiechu. Dwa razy jechałem na pace dostawczaka, raz w kompletnych ciemnościach paki, nie wiedząc gdzie jestem, innym razem w towarzystwie roślin ozdobnych. To było dobre. Tak czy owak ogólnie rzecz biorąc ludzie dziś się boją zabierać nieznajomych. Obawa ta urosła chyba przez media, które lubią nagłaśniać różne nieprzyjemne sprawy. Porwania, wyłudzenia i tak dalej, przez to kierowcy są ostrożniejsi. Ale jak chcą, to się zatrzymają. Często jest tak, że autostopowicza zabierze osoba, która kiedyś też tak podróżowała i zwykle od tego zaczyna się rozmowa. Tak jest w Polsce, tak jest w innych krajach. Jedynie we Włoszech kwestia bezpieczeństwa jest jakoś mocno przesadzona. Bardzo młoda dziewczyna zatrzymała się kiedyś i zgarnęła do Verony. Jednak przed tym, jak wsiedliśmy zapytała czy nie mamy ze sobą broni. Bezsens i absurd tego pytania jest aż uroczy. Zabrała nas, jasne. Dotarliśmy z nią nawet pod stare miasto, tam gdzie chcieliśmy. W międzyczasie opowiedziała, że Włoszką nie jest i tylko dlatego nas wzięła. Gdyby jej chłopak Włoch się dowiedział, to zrobiłby jej wielką awanturę. Oni się boją ludzi, boją się obcych. Ponoć częściowo przez mafię. Częściowo przez jakiś ich kulturowy charakter. Są pomocni, uprzejmi i mili, ale do pewnego stopnia.
Miejsca ze Słowacji zlewają mi się w jedno, choć nie zabawiłem tam długo. Do diaska, mieliśmy tylko przebić się przez jej skrawek do Węgier i upragnionej Rumunii. Sto pięćdziesiąt kilometrów, nie raz takie odległości jednym samochodem dało się pokonać. Mieliśmy mało czasu, ale za wszelką cenę chcieliśmy postawić stopę w Rumunii. Tylko po to, żeby zostawić ślad, cząstkę świadomości i odcisk buta. Powód, by tam wrócić, bo to co zaczęte powinno być dokończone, chociażby dla świętego spokoju na starość. Wschodnia strona Słowacji to niekończonca się pipidówa poprzetykana polami, o dziwo nabierająca dramatycznej mocy w miastach. Pierwszy widok cygańskiego slamsu, nie wiem czy to był Stropkov, czy już Michalovce, robi wrażenie. Nie, to nie jest to samo co czytać o nich w książkach, oglądać na zdjęciach i filmach. Choć mijaliśmy go samochodem jego nędza dosięgła nas przez szybę samochodu, wypaliła się na siatkówkach oczu. Walące się domki zbudowane z blachy, drewna, ziemi i nadziei, że ustoją jeszcze jedną zimię. Przytulone do siebie i podtrzymujące nawzajem przed rychłym zmienieniem się w stertę śmieci, czyli to, czym miało być już lata wcześniej. Cyganów na Słowacji jest coraz więcej i dawno stało się to już wielkim problemem. W Michalovcach zbudowali nawet mur odgradzający cygańską osadę od pobliskiego osiedla. Są wszędzie, rozpanoszyli się po wschodzie Europy szukając swojego miejsca, bo czasy wiecznej podróży minęły bezpowrotnie, świat się skurczył. Państwo bez granic, państwo małych państw skonstruowanych z brudu. Żałuję, że ominęły mnie czasy, gdy można było zobaczyć prawdziwe tabory w pełnej krasie, gdy Cyganie nie byli postrzegani jako robactwo, a jako wolne duchy w ciągłej tułaczce,bo to tylko się liczyło. Jeszcze mam szansę zobaczyć pozostałości tego, jeszcze mogę uwiecznić to w pamięci... Dalej nie było zabawniej. Michalovce przypominały miasto wyciągnięte ze STALKERa, naprawdę. Przechodząc przez nieczynny, spękany wiadukt widziałem to wszystko. Opuszczone fabryki, nieczynne torowiska, obdrapane bloki. Przy wiadukcie stała sróżówka, pustostan bez drzwi i okien minimalnym wysiłkiem przemieniony na dom dla dużej rodziny. Cygańskiej. Jeszcze do tego psująca się pogoda. Widziałem to wszystko ze spękanego wiaduktu, gdyby Nędza gdzieś mieszkała, byłyby to Michalovce tego dnia, gdy my je widzieliśmy. Przeszliśmy tak całe to smutne, szare i półmartwe miasto. Potem było coś małego, jakaś mieścinka z kościołem na wzgórzu i już zrezygnowani czekaliśmy na autobus. Autostop na Słowacji nie działał jak chcieliśmy. Drugą stroną ulicy szła grupa dzieciaków. Cyganie. Chłopak, na pewno nie miał dziesięciu lat szedł dziarskim krokiem i śpiewał. O bogowie jak on śpiewał. Donośnie, melodyjnie, silnie, jakby robił to od kiedy przestał płakać po wyjściu z matki. Zaczęło padać, a na przystanku nie było jak się schować. Nie wiedzieliśmy, czy coś przyjedzie. Obok stanęła staruszka z torbą z zakupami, rozłożyła parasol i gestem zaprosiła M. do siebie, żeby nie zmokła. Była mała, stara i pomarszczona. Staliśmy tak może dwadzieścia minut, babcia z tym swoim parasolem, kryjąc M. przed deszczem. Zebrało się jeszcze kilka osób i autobus przyjechał. Wsiedliśmy, ale babcia została. Pomachała nam tylko z uśmiechem i poszła w swoją stronę. Byliśmy tak zaskoczeni, że nie jedzie, że ona stała tak tylko po to, by nam pomóc. Nie zdążyliśmy nawet podziękować. Wzrusza mnie to za każdym razem, gdy o niej myślę. Wtedy tknęło mnie to najbardziej. Myślałem o tym, jak dobroć i bezinteresowność wycieka z tego świata, wyparowuje wraz z ludźmi o skórze pomarszczonej niczym kora...
Trochę wstyd przyznać, szczególnie przed samym sobą, ale tamta podróż była jednorazowym zderzeniem z tą prawdziwą, syfiastą Europą. Zachód, mogę powiedzieć, mam trochę objeżdżony (oczywiście daleko mi do ludzi, dla których podróż znaczy znacznie więcej niż dla mnie, którzy zrobili dziesiątki razy więcej kilometrów po świecie polegając głównie na autostopie), ale to była łatwizna. Dobre drogi, autostrady, częste stacje benzynowe, pewna schematyczność i logika komunikacyjna. Słowacja mnie zszokowała. Nie tylko problemami z poruszaniem się, ale światem wkoło. Czuję, że im dalej, tym trudniej. Ale na pewno ciekawiej. Chciałbym doświadczyć tej stasiukowej Europy, brudnej, zapomnianej i zapyziałej, zanurzonej do połowy w podłym alkoholu. Chciałbym zobaczyć miejsca przemijające, odchodzące. Myrmekochoria wspomniał w jednym ze swoich komentarzy o tym, że umierająca wieś jest dla niego ważna. W sumie wyczułem to wcześniej w którymś z jego wpisów. Rozumiem go w pełni, choć czasem zastanawiam się, że za późno zacząłem zauważać ten problem. Myślenie o wsiach, tych najmniejszych, zapomnianych, miejscach, które budują ludzi i ludziach, którzy zbudowali miejsca wywołuje we mnie stan przygnębienia. Musze tam wyruszyć. W tym roku, za rok, ale muszę. Czy stopem? To się zobaczy. Tymczasem temat, który można ciągnąć godzinami odbiega od głównej myśli artykułu i zostawię go w spokoju. Może następnym razem napiszę coś o podróży jako takiej?
Kto z was jeździ autostopem? Kto kiedyś próbował, albo zamierza spróbować? macie jakieś miłe, bądź niekoniecznie miłe wspomnienia z takich podróży?