Gry a filmy czyli o tym jak psuć czyjąś pracę - Antares - 18 stycznia 2014

Gry a filmy, czyli o tym jak psuć czyjąś pracę

Jeden z niewielu przykładów udanych ekranizacji gier.

Kolejny archiwalny tekst odkryty przeze mnie w ramach dyskowych wykopalisk porusza kwestię przenikania się gier i filmu - tzn. filmów tworzonych na podstawie gier oraz gier tworzonych na podstawie filmów. W większości przypadków są to niestety produkcje co najwyżej przeciętne.

Gry na podstawie filmów towarzyszyły branży praktycznie od początków jej istnienia, nie licząc drobnych wyjątków, zazwyczaj z kiepskim skutkiem. Twórcy licząc na łatwy zarobek proponują graczom najczęściej produkt słaby, lub co najwyżej tylko przyzwoity, co w rezultacie nie nadaje się do konkurowania z tytułami wymyślanymi od podstaw. Od jakiegoś czasu mechanizm zaczął też działać w drugą stronę, karmiąc branżę filmową koszmarkami tworzonymi na podstawie gier. Gdy do kin trafiła kontynuacja kultowego Trona, a wraz z nią na półkach sklepowych wylądowała gra Tron: Evolution, która wydana została chyba na wszystkie możliwe platformy, z lodówką, tosterem i kalkulatorem włącznie. Oczywiście gra jest mocno przeciętna, żeby nie powiedzieć „słaba”, co zmusiło mnie w swoim czasie do refleksji, czy w ogóle da się zrobić cokolwiek, by gry oparte bezpośrednio na podstawie filmów były dobre. To samo dotyczy filmów na podstawie gier, a przepis na dobry tytuł oparty na gotowym uniwersum wydaje się być taki sam, bez względu na medium, do którego będzie należeć produkt.

Podstawowym pytaniem, które należy zadać jest to, czy gry oparte na produkcjach filmowych powinny próbować jak najwierniej oddawać wizję reżysera, czy raczej być luźno opartymi na przedstawionych realiach. Oba rozwiązania mają swoje wady i zalety, aczkolwiek z własnego doświadczenia, jako gracza wiem, że bardziej interesujące są tytuły, które rozwijają wątki znane z filmu. Mam tu na myśli gry oparte o uniwersum Star Wars, które są najprawdopodobniej najlepszymi pośród tych, które nie powstałyby, gdyby nie odpowiednie dzieła kinematografii. Porównując jednak Shadows of the Empire z takimi tytułami jak Jedi Power Battles czy The Phantom Menace widać, że bardziej wciągające i interesujące jest odkrywanie dodatkowych historii, niż podążanie za filmowymi wydarzeniami. Oczywiście nie zawsze jest to niezbędne i szczerze mówiąc, pomijając kwestię ogólnej jakości produktu, nie wyobrażam sobie gier o Harrym Potterze podciągniętych pod dziwaczne pomysły developerów. Formuła wiernego odtwarzania fabuły książek, przy jednoczesnym zachowaniu klimatu adaptacji filmowej sprawdziła się i choć tytuły te nie powalają, to cieszą się popularnością wśród fanów młodego czarodzieja. Z drugiej strony, parząc na dwie części wspaniałego Knights Of The Old Republic nietrudno zauważyć, że nawet luźne wykorzystanie danego uniwersum może się przyczynić do stworzenia gry na bardzo wysokim poziomie. KOTOR jest wręcz idealnym przykładem na to, jak wykorzystać licencję filmową, choć akurat w przypadku Gwiezdnych Wojen dzięki fabularnemu bogactwu, które zapewniła niezliczona ilość książek i komiksów, twórcy mieli zapewne ułatwione zadanie. Można też iść w drugą stronę, co pokazali autorzy SW: Jedi Knight, umiejscawiając akcję po wydarzeniach wieńczących sagę Lucasa. Eksperyment się udał, toteż naprawdę nie rozumiem, skąd się biorą gry, które są tak naprawdę zlepkiem przypadkowych scen wyciągniętych z filmu, a takich produkcji możemy się spodziewać najczęściej, gdy powstaje kolejna oparta na filmowej licencji.

Kolejną ciekawostką są filmy, które idealnie nadają się do przeniesienia ich na ekrany komputerów, czy podłączonych do konsol telewizorów. Postacią, która ma pecha do „egranizacji” swoich przygód jest choćby słynny archeolog Indiana Jones. Wszystkie gry, w których wystąpił były całkiem niezłe, ale dużo brakowało im do konkurencji pokroju Tomb Raidera, czy rządzącego obecnie Uncharted. Indy to postać idealna by umieścić ją w kolejnych wirtualnych przygodach, lecz pomimo fajnych pomysłów, gry z nim najzwyczajniej w świecie są lekko niedopracowane i nieprzemyślane.  Przygodówki point ‘n click oparte na filmowych przygodach archeologa były wprawdzie naprawdę dobre, lecz grze Indiana Jones and the Infernal Machine już czegoś brakowało. Posiadała sporą przewagę nad Tomb Raiderem pod kątem klimatu i zastosowanych rozwiązań, lecz rozczarowywała pod kątem toporności sterowania i sterylności niektórych lokacji. Z kolei Indiana Jones and The Emperor’s Tomb był tytułem dużo bardziej dynamicznym i cieszącym oko dobrym jak na swoje czasy silnikiem graficznym, lecz wielu graczy zarzucało mu lekką powtarzalność. Najgorzej wypada jednak tytuł wydany całkiem niedawno, czyli Indiana Jones and The Staff of the Kings. Umieszczono w niej dużo mniej zagadek, fabularnie niczym nie zaskakuje, a sama rozgrywka jest krótka, przy czym zawiera sporo nużących sekwencji walki. Tragiczną wersję na PSP, którą zredukowano do chodzonej bijatyki, z grzeczności przemilczę. Myśląc o konsolowych przygodach Jonesa za każdym razem zastanawiam się, jak wspaniała produkcja mogłaby wyjść, gdyby Naughty Dog stworzyło dla Lucasarts kolejną część przygód archeologa. Gra mogłaby być w dziewięćdziesięciu procentach skopiowana z Uncharted, a i tak zapewniałaby zapewne pierwszorzędną zabawę. Swoją drogą cieszę się, że seria o przygodach Nathana Drake’a w ogóle powstała, bo dla mnie, jako fana Indiany Jonesa są to gry prawie idealne. Choć znowuż część druga, moim zdaniem, jest zbyt nastawiona na akcję i szeroko rozumianą rozwałkę.

Druga strona medalu, to filmy na podstawie gier. Większość z Was na połączenie słów „film” i „gra” zapewne uśmiechnęła się z politowaniem na myśl o koszmarkach popełnianych przez Uwe Bolla, będących idealną pożywką dla krytyków i wrogów gier wideo. Na szczęście kilka produkcji opartych o realia gier wyszło całkiem nieźle, co zapoczątkował Mortal Kombat, który w swoich czasach prezentował się całkiem przyzwoicie. Warte odnotowania są także filmowe adaptacje Prince of Persia oraz Silent Hill. Obie produkcje łączy to, że choć często korzystają z bohaterów oraz realiów ich „growych” pierwowzorów, prezentują zupełnie nowe historie. Dzięki temu uniknięto prób przeniesienia na ekrany kin fragmentów gier, co zazwyczaj kończy się źle. Same gry wideo z roku na rok stają się coraz bardziej „filmowe”, toteż nikogo nie dziwi sprzedawanie kolejnych licencji na ich ekranizacje. W przyszłości będziemy mogli zobaczyć na srebrnym ekranie takie hity jak Uncharted, czy Mass Effect. Obie serie mogą się pochwalić olbrzymią rzeszą fanów, wysokim poziomem wykonania i barwnymi postaciami, które wydają się idealnie pasować do zaprezentowania w filmie. Ekranizowanie znanych tytułów to także spora odpowiedzialność na scenarzystach i reżyserach, toteż fani uniwersum Mass Effect mogą czuć się spokojniej wiedząc, że prace nad scenariuszem będą przebiegały w koordynacji z ekipą Bioware. Ciekawie wygląda natomiast problem filmowych adaptacji serii Resident Evil. Z czterech części, które powstały zdecydowanie najlepiej wypadała pierwsza, jednocześnie najmniej czerpiąca z fabuły samej gry. Do niedawna przyjęło się uważać, że próbująca wykorzystywać motywy z gry dwójka była najsłabsza, lecz po premierze Resident Evil: Afterlife zdania są podzielone. Jest to dobry przykład na to, że nawet, gdy autorzy filmu nie starają się na siłę kopiować elementów gry, produkcja i tak może okazać się bezmyślną sieczką.

Na koniec należałoby zadać sobie pytanie, czy gry na podstawie filmów i filmy na podstawie gier, są komuś do szczęścia potrzebne. Niestety odpowiedź jest prosta i przygnębiająca, gdyż chodzi tu w tym przypadku wyłącznie o zyski. Nawet, jeśli jakaś wspaniała seria gier zostanie sprofanowana przez nieudaną adaptację filmową, odpowiednie osoby zarobią swoje, gdyż wielu graczy pójdzie do kina choćby z ciekawości, zabierając na seans także niegrających znajomych.  Ten sam mechanizm działa w drugą stronę; branża gier jest zalewana kiepskimi grami na licencji filmowej, ponieważ wydawcy mają z tego odpowiednio wysokie zyski, by w takie tytuły inwestować. Najbardziej poszkodowani są przez to fani filmów, które nadają się do „egranizacji” jak ulał, a ich potencjał zostaje ostatecznie zmarnowani. Sam ciągle mam nadzieję, że kiedyś Indiana Jones wystąpi w grze action-adventure, która swoim poziomem zdeklasuje konkurencyjne produkcje.

Dziś jako przykład dobrego przenikania się filmu i gier odrobinę łatwiej byłoby podać tytuły, które nieźle sobie z tym radzą. Na upartego można wymienić The Walking Dead (chociaż gra oparta jest na komiksie, a nie serialu) czy produkcje z serii LEGO, takie jak Marvel Super Heroes czy Władca Pierścieni. Z drugiej strony, w zeszłym roku ukazał się na rynku bardzo przeciętny Star Trek, który pokazuje, że gra i film niezbyt dobrze jeszcze kooperują.

Antares
18 stycznia 2014 - 18:44