'Lost' w kosmosie czyli 'Stargate: Universe' - Garreciq - 29 stycznia 2014

"Lost" w kosmosie, czyli "Stargate: Universe"

Pierwsze znane seriale science-fiction takie jak choćby legendarny Star Trek z lat ’60 nie posiadały silnie zbudowanej fabuły. Każdy odcinek był tak jakby zupełnie innym tworem, a jedyne co spajało wszystkie w całość to bohaterowie i świat przedstawiony. Przyznam się szczerze, że nigdy nie byłem fanem tego rodzaju seriali. Zdecydowanie wolałem te serie, w których chodziło o coś konkretnego, kiedy od samego początku wiemy, że to wszystko do czegoś zmierza i nie będzie ciągnęło się w nieskończoność. Może dlatego w odróżnieniu od ogromnej liczby fanów uważam Stargate: Universe za udaną serie.

W 1994 roku niejaki Roland Emmerich (twórca Dnia Niepodległości, amerykańskiej Godzilli, 2012 oraz wielu innych filmów katastroficznych) nakręcił takie skromniutkie dzieło o nazwie Stargate (Gwiezdne wrota). Tytułowe urządzenie było tajemniczym mechanizmem, który pozwalał ludziom podróżować w inne miejsca. Główni bohaterowie po przejściu przez wrota trafiają na planetę Abydos, gdzie odnajdują… Ludzi. Zwyczajnych ziemskich ludzi, których przodkowie lata wcześniej przenieśli się przez wrota i zamieszkali na nowej glebie. Okazuje się, że władzę nad planetą sprawuje bóg Ra, a raczej istota pozaziemskiego pochodzenia. Jak można się domyśleć dzielni bohaterowie pokonują monstrum, po czym większość z nich wraca na Ziemię. Choć film ten został odebrany przez krytyków jako zbiorowisko klisz, to poruszył on jednak wyobraźnie wielu widzów. Ludzie byli ciekawi tego czym były gwiezdne wrota, skąd się wzięły, kto je wybudował. Szybko więc temat został podchwycony przez telewizję i w 1997 powstał serial Stargate: SG-1, będący kontynuacją wyżej wspomnianego filmu.

Ja sam do SG-1 podchodzę z pobłażliwym uśmiechem. Serial posiada gigantyczną bazę fanów, mnie jednak zwyczajnie śmieszył. Może dlatego, że na początku był on tak amerykański, że perfekcyjnym intro byłoby ujęcie na powiewającą flagę Stanów Zjednoczonych, a w tle okrzyki grupy redneck’ów krzyczących „USA! USA! USA!”. Serial był epizodycznie zbudowany, w każdym odcinku grupa SG-1 używała gwiezdnych wrót by przejść na jakąś nową planetę, na której znajdowali się z reguły inni ludzie, a to pochodzący od Egipcjan, a to od Mongołów, a to od Greków i tak dalej. Wszyscy, niezależnie od pochodzenia, mówili oczywiście perfekcyjnym współczesnym angielskim, czasem z lekkim obcym akcentem, ale najczęściej byli to cudowni Amerykanie. Bohaterowie byli niezwykle naiwni, nie wspominając o tym, że byli albo dobrzy albo źli, nigdy pomiędzy. No i oczywiście każdy odcinek kończył się cudownym morałem, który uczył dzieci i niedojrzałych dorosłych co począć z życiem by być dobrym człowiekiem. Z czasem serial dojrzewał, jednak nigdy nie osiągnął on poziomu, do którego przyzwyczajony jest współczesny widz. Podobnie było z następcą SG-1 czyli z Atlantis. Opierał się niemal na tym samym koncepcie, tylko tutaj w życie weszły jeszcze tajemnice miasta Atlantis.

Tytułowe urządzenie umożliwiające błyskawiczne podróże między bardzo odległymi miejscami

Najbardziej interesującym elementem całego uniwersum Stargate jest cywilizacja Pradawnych – niezwykle zaawansowanych technicznie ludzi. To oni stworzyli gwiezdne wrota, które rozstawili po całym wszechświecie by ułatwić międzyplanetarną komunikację. Pradawni oczywiście w końcu wymarli, jednak ich wynalazki dalej istnieją i każdy chce położyć na nich swoją łapę. Na początku SG-1 Pradawni nie byli nawet wspominani. Po raz pierwszy informację o nich pojawiły się dopiero w 2 sezonie i od tamtej pory ich wartość co raz bardziej rosła.

Wspominam o Pradawnych tylko i wyłącznie dlatego, że bez przynajmniej podstawowej wiedzy kim oni są, nie da się opowiedzieć o najnowszej serii ze świata gwiezdnych wrót czyli Stargate: Universe. Serial ten premierę miał w 2009 roku na kanale SyFy. Opowiada on o grupie ludzi, która w trakcie kolejnych eksperymentów nad gwiezdnymi wrotami trafia na wybudowany przez Pradawnych statek „Przeznaczenie” oddalony od Ziemi o miliardy lat świetlnych. Nie wiedzą jak go kontrolować, nie mają też pojęcia jaka jest jego misja. Nie mogą też powrócić do domu, ponieważ nie są w stanie wytworzyć wystarczającej ilości energii by nawiązać połączenie z Ziemią. Jedyne co im pozostaje to badać statek aż do momentu znalezienia jakiegoś rozwiązania.

Serial dostał gigantyczne baty od większości fanów wcześniejszych serii. Zarzucano mu, że jak na coś o nazwie „Stargate”, to tytułowe wrota grają rolę bardzo przyboczną. Służą jedynie temu, by załoga „Przeznaczenia” mogła przejść na jakąś bliską planetę, zebrać produkty niezbędne do życia, takie jak woda i ewentualne jedzenie, a następnie wrócić. Spotkałem się też z zarzutem, że to nie jest już serial science-fiction, a bardziej telenowela w kosmosie (podobnym określeniem Stanisław Lem nazwał Solaris Soderbergha). Fakt faktem, relacje między bohaterami grają tutaj pierwszą rolę. Jednak czy to jest aż tak złe? Wydawać by się mogło, że właśnie ku takiemu kierunkowi powinny zmierzać wszystkie seriale. Tu jednak chodzi o coś zupełnie innego. Wydaje się, że nikt by nie miał nic przeciwko temu jak dużą wagę przykłada się do relacji międzyludzkich, gdyby postacie były tego warte. To jest chyba najsłabsze ogniwo Stargate: Universe. Twórcy nie mieli chyba wystarczająco pomysłu na swoich bohaterów, a do tego zebrali aktorów, którzy nie potrafili tchnąć życia w te dość nędzne kreatury. Jedyne postacie warte uwagi to idący po trupach do celu doktor Nicholas Rush (grany przez Roberta Carlyle’a, rewelacyjnego Begbiego z Trainspotting) i dowódca załogi pułkownik Everett Young (szerzej nieznany Louis Ferreira). Reszta służy bardziej jako irytujący wypełniacz, w trakcie którego człowiek chce przewinąć odcinek do jakiegoś ciekawszego momentu.

Fabuła serialu często jest porównywana do kultowych Zagubionych, tylko że tutaj zamiast wyspy mamy statek kosmiczny. „Przeznaczenie” niesie z sobą bardzo wiele zagadek, przez pierwsze odcinki załoga nawet nie wie jak działają systemy podtrzymywania życia, dlaczego statek czasem opuszcza prędkość nadświetlną, a nawet jak ładuje energię, a co najważniejsze: nikt nie wie dokąd zmierza. Do tego wszystkiego dochodzą pomieszczenia, do których dostęp bohaterowie zdobywają z czasem. W jednym z nich znajduje się fotel Pradawnych, którego bardziej zaawansowane wersje były odkrywane przez postacie z SG-1 czy Atlantis. Z jego pomocą można się dowiedzieć wszystkiego o statku, jednak jest to obosieczny miecz – osoba siadająca na nim ryzykuje własne życie, ponieważ umysł ludzki nie jest w stanie pomieścić tak dużej ilości informacji w tak krótkim czasie.

Trzeba sobie powiedzieć szczerze, Universe arcydziełem zdecydowanie nie jest. Zdecydowanie jednak nie zasługuje na tę całą krytykę jaką można wyczytać na forach poświęconych serii Stargate. Twórcy chcieli prawdopodobnie odejść od wzorca SG-1 i Atlantis, jednak też nie bardzo wiedzieli jak się do tego zabrać. Z dobrych chęci wyszło połączenie Zagubionych i Battlestar Galactica. Nie jest to jednak nic złego, po prostu człowiek ma momentami wrażenie, że gdzieś już coś widział. Mimo tego serial przykuwa do fotela i każe śledzić kolejne odcinki. Niestety jego zły odbiór spowodował, że możemy się nacieszyć jedynie dwoma sezonami, które nie tłumaczą wszystkiego czego chcielibyśmy się dowiedzieć. Trzeci sezon prawdopodobnie by wystarczył do pełnego zakończeniu, jednakże SyFy zdecydowało się nie kontynuować serii. Być może w dalekiej przyszłości powstanie film, tak jak w wypadku zakończonego wcześniej Firefly powstało Serenity. Producenci jednak taki rozwój wydarzeń widzą w czarnych barwach, zaznaczając że wszelkie kontynuacje Stargate zostały zawieszone na czas nieokreślony. Prawdopodobnie za 10-20 lat ktoś zdecyduje się zrobić nowszą wersję, może remake, może kompletnie odnowi serię. Tego jednak nie wiemy. Biorąc pod uwagę, że wspomniane Firefly ma za sobą gigantyczny fanbase, a mimo tego powstało jedynie 14 odcinków i film, to niechciane Stargate: Universe pozbawione fanów raczej nie uzyska potrzebnej kontynuacji. Widocznie statek „Przeznaczenie” nigdy nie miał ujrzeć finału swojej misji. Tak jak i jego widzowie.

Garreciq
29 stycznia 2014 - 18:05