GRAmofon: Jak bohater pornosa stał się moim Numerem Jeden (Mike Oldfield - Ommadawn) - Maurycy - 3 lutego 2014

GRAmofon: Jak bohater pornosa stał się moim Numerem Jeden (Mike Oldfield - Ommadawn)

 

Dawno temu w zamierzchłych czasach, gdy dopiero kształtowałem powoli swój gust muzyczny, a Internet był luksusem tylko dla wybranych wizyty u mojego sąsiada były bardzo inspirujące. Trzeba było przyznać, że miał w sobie pewien rodzaj charyzmy, który związany był z muzyką. Nie imały się go popularne w telewizji i radiu hity. Zamykał się w pokoju i katował utwory, które trudno mi było przypasować do jakiegokolwiek mi znanego nurtu. Dziś przypominam sobie bardzo niewiele z tych dźwięków. Na pewno Jean Michel Jarre, parę kawałków Knopflera, Vangelis... I Mike Oldfield.

 

"Weź sobie posłuchaj. Zobaczysz jakie fajne", mówił. "Posłuchaj tego, rozpracowałem ten kawałek" rzucał, gdy tylko wchodziłem do pokoju, a on puszczał In Dulci Jubilo i wraz z muzyką grał na keyboardzie. Miesiące później na gitarze. Jeszcze później na akordeonie. Tak, zdecydowanie dużo dała mi konfrontacja z gustem sąsiada, jego specyficznym charakterem i separacją muzyczną oraz... moją zazdrością jego muzycznego zacięcia i talentu. Co prawda przynosiłem gitarę do niego i grywaliśmy wspólnie, ale nigdy nie mogłem nadążyć za jego postępem. Mimo to wyniosłem z jego pokoju wiele. A najcenniejsza była muzyka Oldfielda.

Nie od razu ją łyknąłem. Posłuchałem paru typowych dla niego kawałków, kilkunastu utworów klimatem zbliżonym do celtyckiej muzyki, ale poczułem się zmieszany jego "środkową" twórczością. Oldfield poleciał w zapomnienie, by potem powrócić z olbrzymią siłą. Było to w czasach pomiędzy Tubular Bells III i Guitars. Nałogowo oglądałem jego koncerty na kasetach video, TB II, TB III... i jeszcze raz, jeszcze raz. Przesiadywałem godzinami w kafejce internetowej wertując witryny o Maestro, czytając ciekawostki z jego życia i tak dalej. Prawdopodobnie żadnemu innemu artyście nie poświęciłem tyle uwagi co jemu, więcej niż Mr Doctorowi. Do dnia dzisiejszego badam co jakiś czas co w trawie piszczy, a piszczy niewiele poza kolejnymi reedycjami i masowym pozbywaniem się na aukcjach instrumentów, których ceny osiągają niebywałe rozmiary. No, może jeszcze fakt, że niedługo wydana zostanie nowa, bardziej rockowa płyta, lecz mam spore obawy co do jej jakości. Niemniej jednak Mike Oldfield jest dziś trochę zapomnianą postacią i niewielu wie, że jego wkład w muzykę progresywną w latach siedemdziesiątych był ogromny. Szerszemu gronu słuchaczy znany jest jedynie z wałkowanych w radiu Moonlight Shadow i To France, a szanujący się fani horrorów powinni kojarzyć motyw przewodni Egzorcysty, będący wizytówką koronnego dzieła Tubular Bells.

Oldfield ze swoim instrumentarium, 1973 rok  (źródło: za-progiem.blogspot.com)

Oldfield po swoich epickich dokonaniach w postaci Tubular Bells i Hergest Ridge stał się popularnym artystą, zyskał przychylność krytyków, oraz wyznaczył nowe ścieżki w muzyce. Mnogość form, nagromadzenie melodii i duże instrumentarium, a także forma przekazania muzyki była swojego rodzaju innowacją. Wydanie Ommadawn poprzedzone było załamaniem autora, ciężar sławy przerósł skrytego, zamkniętego w sobie młodego artystę i przez pewien czas nie mógł sobie z tym poradzić. Jednak na całe szczęście dla mnie i dla całego świata album powstał, niektóre interpretacje mówią o odzwierciedleniu w muzyce ponownych narodzin Oldfielda. Okładka prosta, widnieje na niej tylko imię i znazwisko oraz tytuł dzieła, poza tym twarz Mike'a. Tak, okładki jego płyt nigdy nie były specjalnie wyszukane, niektóre kiczowate. Forma albumu jest podobna do tej z poprzednich dokonań, całość została podzielona na dwie części (choć tu pojawia się trzeci, krótki bonus na końcu albumu), które razem dają niecałe 39 minut. Mało, jest to jeden z najkrótszych longplayów tego pana . Z jednej strony chciałoby się więcej. Ba, chciałoby się bić pokłony i oddawać ofiary ku czci bogów muzyki, by jakimś cudem przedłużyli Ommadawn choćby o minutę. Z drugiej strony jednak ta długość jest idealna, album jest perfekcyjnie skończony, a co za tym idzie nie ma miejsca na jakąkolwiek dodatkową nutę. Poza tym bogowie muzyki z pewnością nie dorastają do poziomu prezentowanej płyty, więc ta dodatkowa minuta byłaby dysharmonią wobec dzieła niemal idealnego. Tym sposobem otrzymaliśmy mieszankę, którą można nazwać multiinstrumentalno-folkowym art rockiem z elementami ambientu, uff. 

Oldfield podczas znakomitego wykonania Ommadawn Part I podczas festiwalu w Knebworth w 1980 roku (źródło: mikeoldfieldlive.blogspot.com)

Part I rozpoczyna się kołyszącym motywem przewodnim Ommadawn. Delikatne szarpnięcia harfy przeplatają się z miękkimi dźwiękami gitary elektrycznej, po czym motyw jest przejęty przez niepokojąco brzmiące klawisze i twardy, wysunięty bas. Dalej dźwięk gitary klasycznej, pływa od głośnika do głośnika, a wszystkiemu temu towarzyszą partie chóralne będące tłem dla wirtuozerii motywów wiodących. Z czasem klimat się zmienia, nabiera przestrzeni, dynamizmu i optymistycznego wyrazu. Próżno tu szukać ciepłego, acz dusznego wstępu. Jest mandolina, są instrumenty dęte w postaci flażoletów, jest pianino, klawisze rodem z lat siedemdziesiątych. Wszystko płynie, rozlewa się w przestrzeni niczym Dunaj w opowiadaniu Wierzby Blackwooda. Z niepokojących dźwięków pierwszych minut suity nie pozostało nic, są błogie, delikatnie brzmiące melodie wywołujące uśmiech na twarzy i sprawiające, że już nie pamiętamy co się dzieje wokół nas, jest tylko przyjemna lekkość przekłuwana ostro brzmiącymi (ostro, nie ciężko) partiami gitarowymi. Okolice 10 minuty to miejsce dla jednej z najwspanialszych solówek gitarowych, jakie było mi dane słyszeć. Nie jest to nic w rodzaju pokręconych jazd rodem z Dragonforce, czy pokręconego, pulsującego Vai'a. To przemyślane granie, bez zbędnych dźwięków i upiększeń. Motyw przewodni  po chwili powraca, tym razem stan optymistycznego poruszenia znika bez śladu... Wszystko wycisza się ustępując miejsca fletom po czym zaczyna się finał. Meritum wszystkiego, absolut i spełnienie w jednym. Kołyszące, monotonne bębny, staro irlandzka mantra w tle i wariacje na temat motywu przewodniego wiedzione przez różne instrumenty. Napięcie powoli narasta, budowane przez rozmaite mostki, przejścia instrumentów i hipnotyczne klawisze. Rozwiązanie utworu rozpoczyna się pod koniec 15 minuty. Chór milknie, gitary i tworzące jedno z wielu teł klawisze budują napięcie, które pęka wraz z ostatecznym i finalnym powrotem motywu przewodniego. Pełnego, nieograniczonego przez nic motywu prowadzonego przez jęczący, przejmujący głos gitary elektrycznej. Wszystko nagle osiąga punkt kulminacyjny, pęka, rozmywa się w mgnieniu oka. Zostają tylko bębny, które prowadzą zszokowanego słuchacza do końca pierwszej części przedstawienia. To aż tyle, a przed nami jest jeszcze jedna część...

To właśnie część pierwsza stała się bohaterem filmu pornograficznego o niezwykle oryginalnej nazwie Hot Dreams. Reżyser był fanem Oldfielda. Fanem tak wielkim i oddanym, że postanowił użyć bez pytania się o jakąkolwiek zgodę całego Part I  w swoim, hm, dziele. Szczęśliwie dla muzyki, nie zagłuszają jej inne, zazwyczaj sugestywne dźwięki. Jest tylko obraz i muzyka. 

Album częściowo podtrzymuje tradycję poprzednich płyt i znaczna większość instrumentów została nagrana przez samego Oldfielda, tylko niektóre intrumenty, między innymi bębny z końcówki Part I obsługiwali zaproszeni goście. Sposób nagrywania nie zmienił się specjalnie od tego z pierwszej płyty: każda ścieżka instrumentu została zarejestrowana oddzielnie. Tutaj pojawia się ciekawostka niezwiązana z Ommadawn: Oldfield nagrał pierwszy album, Tubular Bells w wieku siedemnastu lat przy pomocy starego magnetofonu taśmowego nagrywając na siebie kolejne ścieżki. Płyta pojawiła się dopiero dwa lata później gdy udało się znaleźć wydawcę zainteresowanego jego jakże nowatorską muzyką). Kwestie sporne budzi wśród fanów tekst finałowej części Part I, który według okładki brzmi: Ab yul ann I dyad awt en yab na log a toc na awd taw may on ommadawn egg kyowl ommadawn egg kyowl. Według znawców przypomina to język celtycki, choć w pewnych miejscach zdeformowany. Po drobnych zmianach fonetycznych można go przetłumaczyć na: kot jest w kuchni, pije mleko; jestem głupcem i się śmieję. Samo słowo ommadawn jest niesprecyzowane, ponoć wymyślone zostało podczas sesji nagraniowej przez jedną z wokalistek. Pewna teoria mówi, że jest to zdeformowane starogalicyjskieamadan znaczącegłupiec i właśnie ta wersja jest uznawana w najbardziej prawdopodobnym tłumaczeniu. Trochę surrealistyczne, ale choć Oldfield był wymagającym odludkiem, miał specyficzne poczucie humoru.

Warto wspomnieć tutaj o różnych wydaniach Ommadawn. Prócz regularnej edycji z 1975 roku pojawiło się naprawdę dużo różnych wydań. Sam portal Discogs wspomina o sześćdziesięciu czterech (!) wersjach, choć większość to ta sama wersja z 1975 roku wydawana w różnych państwach. Wśród ciekawszych edycji jest wersja kwadrofoniczna,  edycja LP 180g,  reedycja HDCD z 2000 i SACD z 2012 roku. Niewątpliwie najciekawszym wznowieniem jest potężna edycja Deluxe zawierająca nie tylko oryginalne nagranie i  niepublikowane dema, ale także wersję  wyraźnie zremasterowaną. Choć lubię czyste, wyraźne płyty z umiejętnie eksponowanymi instrumentami (a taka jest edycja remastered) to jednak wolę oryginał. Świetnie też brzmi wykonanie Part I na festiwalu w Knebworth w 1980 roku. Szkoda tylko, że Ommadawn nie był częścią albumu Exposed , na którym grając Tubular Bells i Incantations Oldfield wspiął się na wyżyny aranżacji i stworzył genialne wersje koncertowe.

Dziś Mike ma niespełna 61 lat, a jego ostatnie dokonania budzą mieszane uczucia (źródło: tuba.fm.pl)

Do Ommadawn dorastałem długo. Lubiłem ten album, nawet bardzo. Nie pamiętam momentu, w którym stał się on dla mnie ideałem, i płytą wszech czasów. Czymś więcej niż tylko muzyką, ale rytuałem, przeżyciem wewnętrznym i zewnętrznym. Minęły lata i nic nie strąciło Ommadawn z piedestału. Gust muzyczny zmieniał się, śrubował i kształtował w na pewno nie finalną formę, dzieło Oldfielda pozostało tam, gdzie je zostawiłem. Na pierwszym miejscu mojej osobistej listy albumów wszech czasów.

PS. Z pozdrowieniami dla G.

Maurycy
3 lutego 2014 - 14:58