Zamiast pisać kolejny nudny jak flaki z olejem wstęp, rzucę Wam kilka haseł, które powinny Was zainteresować. HBO, mocne hollywoodzkie nazwiska, śledztwo w sprawię rytualnego mordu, okultyzm w Luizjanie i rzecz jasna seks. Czyli "True Detective".
Jestem uzależniony od seriali. Oglądam kolejne produkcje HBO i innych amerykańskich kablówek na masę i czasami już nie czuję takiej przyjemności widząc pewne ograne schematy w kolejnych produkcjach. Tymczasem jestem po pięciu odcinkach "True Detective" i to jest absolutne mistrzostwo świata, które chwyta za gardło i nie puszcza. Będziecie krzyczeć, wierzgać nogami, ale za cholerę nie wymażacie już tego serialu z głowy. Co sprawia, że HBO pobiło samych siebie?
"House of Cards" pokazał, że w serialu może wystąpić gwiazda hollywoodzka znana ze znakomitych ról na wielkim ekranie. Kevin Spacery to klasa sama w sobie. No cóż - HBO poszło krok dalej i zatrudniło w rolach głównych dwa mocarne nazwiska: Woody'ego Harrelsona i Matthew McConaugheya.
O ile ten pierwszy to marka sama w sobie i raczej zbyt wiele nie trzeba dodawać, o tyle ten drugi to aktualnie jedno z gorętszych nazwisk hollywoodzkich. McConaughey jest w tym roku nominowany do Oscara za rolę pierwszoplanową za film "Witaj w klubie", zaś jego epizodyczna rola w innym głośnym filmie zatytułowanym "Wilk z Wall Street" to majstersztyk. Z kolei to co wyczynia w nowym serialu HBO przechodzi ludzkie pojęcie i praktycznie ma nagrodę Emmy w kieszeni. I pomyśleć, że jeszcze niedawno kojarzony był głównie z rolami w komediach romantycznych...
Można by powiedzieć, że zaczyna się klasycznie. W jakiejś dziurze w Luizjanie ktoś morduje dziewczynę. Ta zostaje znaleziona naga w rytualnej pozie, z okultystycznym symbolem na plecach i z porożem przyczepionym do głowy. Dochodzenie czas zacząć!
Niby można spodziewać się kolejnej schematycznej historii kryminalnej, ale ja ostatni raz takie ciary miałem podczas oglądania "Miasteczka Twin Peaks" oraz "Siedem". Dokładnie, to właśnie ten klimat. Na siłę można dodać nieco tajemniczości rodem z opowiadań H.P. Lovecrafta.
Powiem tylko tyle że oprócz wskazówek, na które natrafiają główni bohaterowie, twórcy sami dają mnóstwo podpowiedzi uważnym widzom. Rozpisują się o tym zachodnie portale i chyba jednym z ciekawszych artykułów na ten temat znajdziemy TUTAJ, w którym mowa o inspiracjach literackich oraz wszelkich symbolach pojawiających się na ekranie.
Brudny klimat to zasługa znakomitych zdjęć zapyziałego miejsca w USA o którym nikt nie pamięta. Trochę kojarzy się to z "Justified", jednak jest zdecydowanie bardziej mrocznie i ponuro. O dziwo - nie pada w ogóle deszcz, ani nie ma tandetnej mgły!
Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach - śledztwo, które widzimy w serialu, jest wynikiem przesłuchiwania. Mamy więc de facto dwa wątki, które w znakomity sposób się zazębiają (dochodzenie odbyło się w latach '90, z kolei przesłuchanie głównych bohaterów jest "tu i teraz"), zaś dialogi, a raczej monologi głównych bohaterów pokazują klasę aktorów.
Całość to zamknięta historia w ośmiu odcinkach. Niczym jeden długi film, a potęguje to fakt, że za każdy odcinek odpowiada ten sam reżyser oraz ten sam scenarzysta. Ba, czasami mam wrażenie, że twórcy ścigają się w pokazaniu, który z nich wykonał kawał lepszy roboty. Dialogi powodują, że kapcie spadają z nóg, zaś realizacja poszczególnych scen powoduje totalny opad szczęki.
Trochę żałuję, że nie udało mi się poczekać na pełen sezon i obejrzeć po prostu wszystko za jednym zamachem, ale z drugiej strony... Pewnie całość z przyjemnością obejrzę jeszcze raz. Oby tylko nie skopali finału.
A z tym seksem to wiecie - jak HBO robi serial, to klasycznie muszą być cycki. Można zaryzykować stwierdzenie to ich znak firmowy ;-)
Podobają Ci się moje wpisy? Zachęcam do zaglądania na stronę, którą prowadzę: