W tym szaleństwie nie ma metody czyli z dystansem o dziwnych symulatorach. - Qualltin - 21 marca 2014

W tym szaleństwie nie ma metody, czyli z dystansem o dziwnych symulatorach.

Symulatory są specyficznym typem gier, które swoich odbiorców muszą traktować bardzo poważnie, gdyż nie ma ich zbyt wielu. Do tego nie mogą poszczycić się wielkimi korporacjami stojącymi za developerskich procesem oraz ogromnym budżetem pozwalającym twórcom zrealizować na tyle dużo aspektów, żeby chciało się w ów tytuł zagrać nawet pomimo szczerej niechęci do tego typu gier. Producenci muszą więc kroczyć ścieżkami, którymi nikt jeszcze nie kroczył, co owocować może takimi produktami, jak „Symulator kozy”, czy „Symulator…”, no właśnie! Sami się przekonajcie.

Nowością głupoty na rynku gier już nie są. Projektanci łapią się niczym tonący brzytwy wszelkich głupot tylko po to, żeby zaszokować i żyć nadzieją, że ktoś z czystej ciekawości jakąś ich grę kupi. Był już przecież symulator kozy, tak głośno reklamowany na parę dni przed swoją premierą, a całą tę „popularność” zawdzięcza tak miałkiej tematyce, jaką jest, uwaga, bycie kozą. Nie uwierzę, że są na świecie ludzie, do których skierowany był taki produkt. To tylko wygłup, który swoim zdystansowanym podejściem miał zainteresować nawet tych, którzy na samą myśl o czymś takim wzdrygają się z odrazą wymalowaną na twarzy.

Rynek symulatorów sam w sobie jest bardzo specyficzny. Tworzy niejako zamknięty, hermetyczny ekosystem, w którym łańcuch pokarmowy jest bardzo krótki a w jego obrębie swobodnie biega dosłownie paru przedstawicieli. Wszak przecież jeśli tylko przypomnicie sobie wszelkie symulatory, jakie do tej pory mieliście okazję widzieć, to zwrócicie uwagę na fakt, że zdecydowana większość, jak nie wszystkie, są dziełem rodem z Niemiec. Tak jest. Śmieciarki, wózki widłowe, ambulans. Wszystko to doczekało się swojego symulatora, a gdzieś w odmętach piwnic firmy zajmującej się tego typem gier specjaliści już z pewnością pracują nad symulatorem szminki w damskiej torebce czy widelca przy stole wigilijnym. I tutaj rodzi się pytanie, które już wielu postawiło, a które zawisło w tym gęstym, symulatoryjnym powietrzu, pozostając bez odpowiedzi: „Po co to?”.

Możecie się śmiać z głupot i wmawiać sobie, że Symulator Kozy to jedyny taki wybryk. Nic bardziej mylnego. Z Kickstartera na czterech łapach już biegnie do Was Symulator Niedźwiedzia. Nie no, to przecież może być ciekawe! Jasne jasne. Twórcy twierdzą, że jest to po prostu gra eksploracyjna, w której przemierzamy las pod postacią tego masywnego zwierza. Tylko jaki w tym sens? Jaka w tym symulacja czegokolwiek? Jest to kompletnie „pointless”, a co gorsza, do produkcji tego typu gier zużywany jest czas i umiejętności osób, które mogłyby przecież stworzyć coś zdecydowanie bardziej wartościowego.

Jaki jest sens tego wszystkiego? Najpewniej żaden. Sytuacja od wielu lat jest taka sama – rynek gier zasypywany jest produktami śmieciowymi, spośród których musimy wybrać perełki, w które będziemy mogli z przyjemnością pograć. Jest to też w pewien sposób przedstawicielstwo typowego indyka, gdyż ma te same cechy, jakie mają inne produkty tego segmentu – niszowe, często kontrowersyjne pod względem pomysłu, poruszające „słabo sprzedające się” tematyki. Wszystko się zgadza, jest jednak pewien szkopuł. Typowe gry niezależne są ciekawe, często nawet lepsze od produkcji wychodzących spod skrzydeł korporacyjnych, a coś takiego jak Symulator <tu_wstaw_nazwę_dowolnego_zwierzęcia> jest po prostu bezcelowe, bez sensu i zupełnie nieprzydatne. Szkoda czasu i umiejętności na to. Ale przynajmniej bawi przy pierwszym kontakcie z taką dziwną tematyką i takim odmiennym, a zarazem głupim pomysłem.

Tak, ten tekst jest formą wyrażenia frustracji wynikającej z konieczności obcowania z takimi dziwnymi pomysłami.

Qualltin
21 marca 2014 - 18:04