Większość westernów rozgrywa się w Ameryce, gdzie kowboje zazwyczaj walczą między sobą o skarby, ewentualnie z Indianami o teren. Nie jest to oczywiście reguła, a i sam się w głębszy sens ich zmagań nie zagłębiałem. Może to dlatego, że nie jestem fanem tego gatunku kinematografii. A może dlatego, iż Dziki Zachód nie pociąga mnie na tyle, co niektórych z was. Niemniej jednak lubię oglądać dobre filmy. Dobre westerny. Bo i kto nie lubi? Dziś z kolei opiszę swoje wrażenia z rodzimego westernu, zwanego przez niektórych easternem, którego akcja toczy się niedługo po II Wojnie Światowej (1948 rok) w malowniczych Bieszczadach.
Głównym bohaterem jest tutaj nadgorliwy, choć bardzo uczciwy Chorąży Piotr Słotwina, grany przez Estończyka Bruno O'Ya. Nadgorliwy, ponieważ pracując na posterunku, ścigał on zbójów, aż po granice obcego kraju, przez co naraził się południowym sąsiadom oraz "górze". Z tego też powodu zostaje przywrócony do cywila, by na nowo rozpocząć swoje życie. W końcu trafia do małego miasteczka umieszczonego w Bieszczadach, gdzie paru bandytów przebranych w policyjne mundury próbowało go zabić. Nie wiedząc oczywiście o tym, że nasz były Chorąży nie jest w ciemię bity. Po potyczce z nim związanej wracają na posterunek w samych gaciach. Dosłownie. Jak widać, na brak staromodnego, ale i dziś bawiącego humoru nie ma co narzekać, bo ten wylewa się wprost z ekranu naszych telewizorów.
Wracając jednak do scenariusza. Okazuje się bowiem, że na znanym Piotrowi posterunku, całkowitej zmianie uległa (wraz z komendantem) załoga. Zmiana ta oczywiście wydaje mu się podejrzana w związku z czym wszczyna śledztwo, próbując odkryć tajemnicę jaka się za tym wszystkim kryje. Mamy tu więc połączenie dwóch gatunków. Klasycznego kryminału ze wschodnim westernem. Są tu zatem pościgi konne, intrygi, potyczki z bronią palną, ukryty skarb oraz piękna kobieta odgrywająca tu niemałą rolę. Jasnowłosa Tekla grana przez Irenę Karel pomaga naszemu protagoniście w kilku kluczowych sprawach. Niemniej ważni są tutaj Aldek Piwko, w którego skórę wcielił się młody i wyćwiczony w owych czasach (1968 rok) Marek Perepeczko, Moroń jako szef bandy - zagrany przez Mieczysława Stoora, czy też Ryszard Pietruski jako Łycar.
Kreacje postaci pierwszo jak i dalszoplanowych zostały przedstawione należycie i satysfakcjonująco. I tak naprawdę nie mam się tu do czegokolwiek przyczepić. Oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia widać różnicę gry aktorskiej, bo dziś nie obyłoby się bez przekleństw, czy też hektolitrów krwi bryzgającej wszędzie, gdzie się tylko da. Zresztą wtedy filmy tworzyło się w inny sposób. Czy w gorszy? Nie. Po prostu w inny. Dzięki temu stare filmy posiadają swój niepowtarzalny urok. Oferują inne doznania, pozwalając nam na bezwarunkowe odprężenie. Swoją drogą doceniam klasyczne kino i pod innymi względami. Chociażby z braku nakładanych tu i ówdzie przekolorowionych i mało realistycznych filtrów. I tak naprawdę Wilcze Echo pod względem wizualnym jedynie w niewielkim stopniu się zestarzało. Gorzej za to wypada udźwiękowieniem. Ale nie tym związanym z voice actingiem, ale z efektami wystrzałów z broni, które brzmią dosyć zabawnie. Jednak w tamtych czasach nikt na to nie zwracał większej uwagi.
W końcu liczyła się akcja, dobre dialogi oraz klimat. A tych elementów w omawianej produkcji zdecydowanie nie brakuje. W ciągu seansu, ani razu nie zdarzyło mi się ziewnąć, czy zmrużyć oka. Film jest ciekawy, intrygujący, lekki w odbiorze i przede wszystkim wciągający. Tak naprawdę czuć tutaj aurę Dzikiego Zachodu (Wschodu?), która w żadnym stopniu nie ustępuje tej z zachodnich produkcji.