Grand Budapest Hotel - kinematograficzna doskonałość - fsm - 12 kwietnia 2014

Grand Budapest Hotel - kinematograficzna doskonałość

Bez wstydu rzeknę na samym wstępie, że uwielbiam filmy Wesa Andersona. Jedne mniej (jak np. Podwodne życie ze Stevem Zissou), inne bardziej (jak Kochanków z Księżyca albo Fantastycznego Pana Lisa), ale uwielbiam. Niezwykła wizualna forma połączona z gabinetem ludzkich osobliwości wymieszana z jedynym z swoim rodzaju typem komediodramatu - to wszystko mnie bierze niesłychanie, mimo unoszącej się gdzieś w górze notki filmowego hipsterstwa. Na Grand Budapest Hotel czekałem niecierpliwie, ale splot okoliczności wszelakich sprawił, że film obejrzałem dopiero teraz. Na szczęście warto było czekać. Oj, jak strasznie warto. Recenzyjną laurkę zacząć czas.

Grand Budapest Hotel do danie tak bogate, że w sumie nie wiem od czego zacząć. Bo pełno tu wszystkiego, a każdy element ma w sobie coś, co jest warte podkreślenia i docenienia. Podkreślę więc i docenię zdjęcia i dekorację, podkreślę i docenię sposób prowadzenia historii, podkreślę i docenię humor, podkreślę i docenię starania przebogatej ekipy aktorów.

Doceniam obrazki

Wes Anderson to fetyszysta symetrii. Każdy jego film opiera się na kadrach, które mogą służyć za poziomicę. Lewa i prawa strona uzupełniają się nawzajem i stanowią własne odbicia, co zresztą pięknie podkreśla ten oto krótki materiał na Vimeo. Grand Budapest Hotel jest przy tym chyba najsymetryczniejszym z filmów Andresona. Wszystkie sceny składają się z wymuskanych, ślicznych obrazków, które można oprawić w ramkę i powiesić na ścianie, a wszystko jest dodatkowo podkreślane przez obłędną kolorystykę oraz czadowe wykorzystanie miniatur i malowanych teł (śniegowy pościg pod koniec filmu to cudowna sekwencja, która spokojnie mogłaby być małą, plastyczną etiudą). Uwagę zwracają też stosowane kamery - 80% czasu akcji filmu dzieje się w latach 30-tych, a wtedy obraz kinowy miał proporcje 4:3, gdy zaś oglądamy czasy bardziej współczesne, pojawia się panorama. Oczy można zgubić, takie to jest ładne...

Doceniam historię

Scenariusz filmu wzorowany jest na pracach Stefana Zweiga i życiu samego pisarza (wątki powieściowe przeplatają się z biograficznymi, a całość jest miejscami mocno bajkowa i nierealna). Tytułowy hotel obecnie jest cieniem swej dawnej elegancji i splendoru. Pierwsza scena filmu pokazuje dziewczynę czytającą książkę pana autora, potem skaczemy do pokoju tegoż pana autora, który zaczyna nam opowiadać opisywaną historię. Lądujemy w latach 60-tych, kiedy książkowa wersja postaci samego pisarza przyjeżdża do hotelu Grand Budapest, gdzie ma okazję porozmawiać z właścicielem przybytku. Ten z kolei zaczyna snuć bardzo rozbudowaną opowieść na temat swoich początków w branży (był hotelowym boyem) i pracy z Monsieurem Gustavem H. - najlepszym konsjerżem, jakiego nosiła Ziemia. I to właśnie Gustave jest głównym bohaterem filmu.


Zbyt wielu elementów fabuły zdradzać nie będę, bo wielką frajdą jest odkrywać je podczas seansu. Rzeknę jednak o podstawach intrygi. Zero to nowo zatrudniony boy hotelowy, a Gustave to słynny "wyjadacz" i niezwykle elegancka osoba, dla której w hotelu zatrzymują się bogaci i wpływowi ludzie. A dokładniej - starsze, bardzo bogate panie ceniące sobie usługi Gustave'a na tyle, że ten po każdym sezonie staje się coraz zamożniejszy i bardziej poważany. Gdy jedna ze starszych pań umiera w tajemniczych okolicznościach i na dodatek zapisuje Gustave'owi w spadku pewien niezwykle cenny obraz, zaczynają się dziać straszne rzeczy: knowania, morderstwa, ucieczki...

Dzięki umiejętnemu wplataniu w akcję bajkowości, magii i humoru, całość jest niezwykle lekka i przyjemna. Fabuła leci na złamanie karku, ale widz ma czas, by docenić nazwę fikcyjnego kraju, w którym toczy się akcja (Żubrówka), z uśmiechem czeka na kolejny wiersz, jakim poczęstuje go Gustave, będzie się rechotał jak głupi, gdy dialog z niezwykle eleganckiego i wyszukanego z ułamku sekundy zmieni się w siarczyste i bardzo współczesne przekleństwo. Nic, tylko siedzieć i się cieszyć, mówię wam.

Doceniam wszystko

Wes Anderson tradycyjnie zaprosił do współpracy znakomitych aktorów - Ralph Fiennes w głównej roli błyszczy (podobnie jak młodziutki, raczej nieznany  Tony Revolori), a wokół niego szaleją: wyglądający jak Don Pedro Adrien Brody, wampiryczny Willem Defoe z przygłupią miną, urocza Saoirse Ronan, nierozpoznawalna Tilda Swinton (jej rola, podobnie jak np. Billa Murraya, Owena Wilsona czy Harveya Keitela trwa zaledwie kilka minut) i cała masa innych zdolnych ludzi, których po prostu trzeba zobaczyć w akcji.

Grand Budapest Hotel to dzieło niemal doskonałe. Opowiedziana z niezwykłym wdziękiem magiczna historia, która zadowoli fanatyków wizualnych kompozycji, aktorskiego kunsztu i wielowątkowych historii. Nie mam wątpliwości, że Wes Andreson stworzył jeden z najlepszych filmów roku. Kto jeszcze nie widział - masz do kina. A kto już widział, niech się zastanowi, czy aby nie chce obejrzeć jeszcze raz...

Warto zajrzeć:
http://zubrowkafilmcommission.tumblr.com/
http://www.akademiezubrowka.com/

fsm
12 kwietnia 2014 - 15:38