Po przeanalizowaniu not, które dotychczas przyznałem poszczególnym filmom, muszę stwierdzić, że wpisuję się w kanon typowego pożeracza kultury. Z rzadka oceniam obejrzane produkcje zgoła inaczej niż reszta widzów. Oczywiście zdarzyły się wyjątki, a największy z nich pojawił się, za sprawą Spring Breakers, czyli czegoś, czego z pewnością nie obejrzałbym, sugerując się opiniami większości. I wiecie co? Bardzo dobrze, że zaufałem intuicji i zdecydowałem się sprawdzić dzieło Harmony’ego Korine’a na własnej skórze (i oczach).
Filmwebowe 4,9/10 bynajmniej nie nastrajało mnie przed seansem optymistycznie. Nie robiła też tego obecność gwiazd Disneya: Vanessy Hudgens i Seleny Gomez. Do obejrzenia Spring Breakers popchnęła mnie chyba tylko powracająca okresowo chęć doświadczenia filmowego masochizmu. Pierwsze sceny skojarzyły mi się raczej z mieszaniną Projektu X i American Pie, co kłóciło się z zawartością rubryki pod tytułem „gatunek”, gdzie jak byk wisi słowo „dramat”. Roznegliżowane laski, dubstep, lejący się alkohol i oczojebne kolory. I tak przez dwie minuty, z krótkimi spowolnieniami i zbliżeniami na cycki. Bardzo podobnie wyglądają teledyski, w których muzyczne braki nadrabia się fajnymi widokami. I chyba takie określenie najlepiej opisuje Spring Breakers. Teledyskowy montaż, technicznie naprawdę porządny i wzbudzający zainteresowanie. Z mocną ekspozycją barw i charakterystycznym filtrem.
Główne bohaterki, cztery studentki, ciężko od siebie odróżnić. Poza Faith, cichą myszką biorącą udział w kościelnych warsztatach. Reszta jest niemal identyczna zarówno pod względem osobowości jak i wyglądu. Przyjaciółki kochają imprezy, a nadchodząca Spring Break to idealna okazja do zabawy. Tylko skąd wziąć pieniądze na wyjazd na upragnioną Florydę? Napaść na restaurację, a jakżeby inaczej! Scena rabunku wygląda naprawdę fajnie i jest według mnie jedną z trzech najlepszych w całym filmie. Sam rabunek rozpoczyna proces powolnego staczania się dziewczyn, co będzie miało swoje konsekwencje w każdej następnej chwili.
Przez długi czas Spring Breakers męczy i irytuje. Ale kiedy na ekranie pojawia się raper o ksywie Alien, szczęka opada na ziemię i leży tam aż do końca seansu. Rola Jamesa Franco jest perfekcyjna i choćby dla niej warto dać temu filmowi szansę. Alien żyje we własnym świecie, wykreowanym przez pieniądze i sławę. Ma wszystko, tapla się w luksusie i nie waha się o tym mówić. Scena z jego „Look at my shit” to kolejny ciekawy kawałek, wyśmiewający ślepą pogoń za bogactwem. Cały film to jedna wielka satyra, obśmiewanie popkultury i głupot młodości. Najlepsze jest w nim to, iż nie mówi niczego wprost. Większość widzi w nim półtorej godzinny materiał o cyckach i ćpaniu, przerywany sekwencjami slow-motion. Jednak w mojej opinii Spring Breakers niesie ze sobą pewne przesłanie, którego zrozumienie wymaga obejrzenia tej produkcji z dystansem. Niemal wszystko jest tu wyolbrzymione, ale nie odrzeczywistnione.
Na końcową ocenę wpływ miały pojedyncze sceny. Jedną z zapadających w pamięć jest niewątpliwie wspólne wykonanie piosenki Everytime. Trzy dziewczyny ze strzelbami, w różowych kominiarkach, siedzący przy pianinie Alien i zachodzące słońce w tle. Całość poprzetykana nie do końca zrozumiałymi sekwencjami rozbojów (w slow-motion oczywiście!). Niby zwykła, pozbawiona sensu scena, a mimo wszystko zrobiona genialnie. Po raz kolejny pochwalę montaż, który po prostu dobrze komponuje się za całą resztą.
Największy problem związany ze Spring Breakers stanowi dla mnie kwestia interpretacji. Z jednej strony ta produkcja wydaje się dojrzała, by nie powiedzieć – ponadczasowa. Z drugiej jednak, może to ja dopowiadam sobie zbyt wiele? Harmony Korine to twórca niezależny, stawiający na niejasny przekaz i kontrowersyjne środki. Dość powiedzieć, że kilka lat temu ten reżyser nakręcił film o facetach uprawiających seks ze śmieciami. Być może jego najnowsze dzieło zostanie wkrótce zapomniane, szczególnie po tym, jak zasypano je skrajnymi ocenami. Dla filmu znalazło się nawet miejsce na festiwalu w Wenecji, gdzie został nominowany do Złotego Lwa. Głównej nagrody nie zgarnął, lecz nominacja do statuetki była i możliwe, że Spring Breakers jest znacznie lepsze, niż mogłoby się wydawać.
Czy jest sens oceniać ten film cyferkami? Według mnie – nie. Po prostu znajdźcie trochę czasu, obejrzyjcie tę produkcję i sami zdecydujcie, czy było warto. Jeśli okaże się, że nie było, to wiszę wam półtorej godziny wolnego czasu. ;)