Recenzja Burial at Sea Episode One - Rapture w rozkwicie - Materdea - 20 kwietnia 2014

Recenzja Burial at Sea Episode One - Rapture w rozkwicie

Materdea ocenia: BioShock Infinite: Burial at Sea - Episode One
85

BioShocka uwielbiam. Rapture kocham. Nic dziwnego, że na wieść o umieszczeniu akcji dodatku właśnie w podwodnym cudzie Rayana wzbudziła we mnie niezdrową ekscytację. I choć trwała ona do samej premiery, w trakcie rozgrywki coś pękło i początkowa euforia zamieniła się „tylko” w radość. Byłem zadowolony, że ujrzałem podwodną utopię jeszcze za jej „życia”.

Pogrzeb na morzu, bo tak brzmi polska wersja podtytułu tego rozszerzenie (ang. Burial at Sea), pozwala ponownie wcielić się w Bookera DeWitta, znanego z podstawowej wersji gry detektywa. Tyle że już nie w podniebnej Columbii, a wspomnianym Rapture – miejscu doskonale znanym z dwóch poprzednich odsłon serii BioShock. Wracamy do utopijnego miasta Andrew Rayana, założyciela i fundatora tejże metropolii, w noc sylwestrową 1958 roku. To pierwsza rzecz, za jaką cenię to rozszerzenie historii z podstawowej wersji gry, a więc ukazanie „żywego” Rapture, pełnego zabawy i humoru miejsca, gdzie klimat końcówki lat 50. ubiegłego wieku jest nadto obecny oraz rozpoznawalny. Dla mnie, jako fana, było nie lada gratką móc pozwiedzać bary, biblioteki czy zwykłe korytarze pełne od ludzi przepełnionych sylwestrową mocą. Muzyka w gramofonach grała w najlepsze, toteż jest doskonałą okazją do podsłuchania ówczesnych szlagierów – wraca bowiem motyw odtwarzania ścieżki dźwiękowej ze specjalnych odtwarzaczy, pomijając przy tym jakiekolwiek inne źródło.

Sielanka nie trwa zbyt długo – wszystko przez mocodawczynię nowego zlecenia (po zwiastunach pewnie wiecie, o kogo mi chodzi). Musimy odnaleźć dziewczynkę imieniem Sally, która – tyle wiemy – znajduje się gdzieś w wieżowcach należących do Fontaina. To tam spotykamy naćpanych ADAM-em, groźnych splicerów i musimy podjąć walkę.

Idea dwuczęściowego rozszerzenia nie jest przypadkowa. O ile w tej odsłonie wcielamy się w Bookera, a więc rosłego i silnego faceta, o tyle „dwójka” przedstawia odmienny punkt widzenia – Elizabeth, wątłej i nieskłonnej do bezpośrednich starć kobietki. Tym właśnie różnią się oba DLC: pierwsza część stawia na otwartą walkę, klasyczną wymianę ognia, zaś druga – na ciche przemykanie za plecami oponentów.

To DLC wyraźnie skupia się tylko na zarysowaniu faktycznej historii, która rozpędzi się później, przy okazji punktu widzenia wspomnianej Elizabeth. Choć pozwala powoli zacząć domyślać się niektórych, niedomkniętych w podstawce, kwestii, to nie rozwiązuje ich stuprocentowo. Rozgrywka DeWittem to nieskrępowane rozwinięcie idei gameplayu widzianego w trzecim BioShocku, czyli typowa strzelanina, która uzupełniana jest „magią” w postaci Wigorów. Standardowo i bez polotu.

Wiem, że sporej rzeszy fanów tej marki nie spodobało się większe natężenie wymian ognia z oponentami, które mogło wybijać z rytmu opowieści oraz narracji. Przez to w kilku opiniach dało się usłyszeć negatywne recenzje na temat tego dodatku, który de facto – dla ludzi o pesymistycznym usposobieniu do mechaniki z Infinite – był najprościej mówiąc zły. Na szczęście mi duża doza strzelania i chowania się za osłonami nie przeszkadzała, więc taką koncepcję Burial at Sea Episode I przyjąłem ze stoickim spokojem.

Mimo to dodatek jest relatywnie krótki. W dwie godziny spokojnie się z nim uwiniecie, aczkolwiek jeśli szukacie jakiegoś wyzwania, chcecie dodatkowo zgarnąć kilka osiągnięć czy też zgromadzić pełen pakiet Voxfonów (audiologów), będziecie musieli zarezerwować ze 3-4 godzinki więcej. Tak czy owak: posiadacze premierowego nakładu BioShock: Infinite mają za darmo całą przepustkę sezonową (dostęp do wszystkich DLC-ków), więc na Pogrzeb na morzu nie będą narzekali. Gorzej z tymi, co muszą sobie go kupić – wtedy lepiej wstrzymać się na sensowne obniżki cen. Chyba, że jesteście kompletnymi freakami poprzednich części cyklu i samego Rapture. Wtedy bym nie zwlekał.

Materdea
20 kwietnia 2014 - 21:31