Watch Dogs: Dedsec Edition - zaglądamy do środka! - Imperialista - 4 czerwca 2014

Watch Dogs: Dedsec Edition - zaglądamy do środka!

Po premierze Psów opadł już pierwszy kurz. Dla jednych kurz ten zdążył już przykryć tę produkcję grubą warstwą, nie zachęcając do sprawdzenia gry, która w opinii większości nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań. Inni otrzepali się z pyłu i wyruszyli w miasto ze smartfonem w ręku, by wyrobić sobie własną opinie. Spośród miliona różnych edycji specjalnych, jakie nam Ubi wspaniałomyślnie zaserwowało, w ręce wpadła mi ta najbardziej wypasiona. No to zobaczmy, co my tam mamy…

Jak to z kolekcjonerkami francuskiego wybawcy bywa, Ubisoft i tym razem zrobił piorunujące pierwsze wrażenie. Tekturowa obwoluta, która milionem kolorów krzyczy o zawartości pudełka i niebywałej (ekhm…) jakości samej gry jest zdejmowalna – przed dostaniem się do środka pudła należy ją delikatnie odkleić, by móc z przyjemnością wypierdzielić do śmietnika. Pudło jest świetne – twarde, oryginalnie zaprojektowane, nieprzesadnie zdobione. Otwiera się go niesymetrycznie, odsłaniając parę skrzydeł.

W środku początkowo panował lekki chaos. Większą część wnętrza zajmuje styropianowa wytłoczka skrywająca danie główne zestawu, zaś mniejsza część zmuszona jest ukrywać inne dobrodziejstwa. Niestety, chociaż prosiłoby się o jakieś szufladki, czy inne „drugie dna”, dodatki po prostu leżą na sobie. Oczywiście nie ma tu miejsca na jakiś katastrofalny bałagan, ale poprzez taką organizację miejsca nie udało się w moim przypadku uniknąć grzechotania zawartości przed pierwszym otwarciem kolekcjonerki.

Grzechotaniu winny był steelbook, który wypadł ze swojej miejscówki. Szkoda, że nie był on zabezpieczony okładką dowolnego typu – latanie w pudle poskutkowało paroma mikroryskami. Poziom mojego zmartwienia po ich zobaczeniu był co prawda zerowy, ale miłośnikom nieskazitelnych steelbooków mogłaby się łza w oku zakręcić. W kwestii jego wyglądu zastrzeżeń nie mam, chociaż sporo zależy od tego, czy przemawia do Was estetyka grafik promujących grę. W mój gust celniej trafiła tylna ściana steelbooka. Ten szkic naprawdę ma coś w sobie.

Co my tam dalej mamy… pudełko z grą. Meh. ;)

Pod nim siedziała płyta z soundtrackiem. Tak jest – płyta, nie kod. Plus ogromny, przyćmiony nieco faktem, że cedek wsadzony jest w zwykłą, tekturową kopertę. Tak samo zresztą było w Edycji Bukaniera ostatniego Asasyna. Tak czy siak, mogło być gorzej. W kwestii zawartości natomiast – nie jest to niestety Human Revolution, ale nie mamy do czynienia z kakofoniczną składanką, z której połowa wyląduje na skipie. Doceniam przede wszystkim spokojny i niepokojący rytm większości kompozycji. Jest spora szansa, że płytka wyląduje w bliskim sąsiedztwie mojego odtwarzacza.

Pod soundtrackiem od ścian pudła obijało się kilka warstewek makulatury przedstawiających się jako „Chicago Map”. Przyznam szczerze, za cholerę nie wiem po co wrzucali tu ten element. Przede wszystkim, nie jest to standardowy blueprint, a ze względu na swoją nieczytelność nie jest to również mapa, z której moglibyśmy korzystać „na boku”, zaznaczając ciekawe, wypatrzone w grze miejsca. Co więcej, zamiast wykorzystać tę płachtę A2 naprawdę niezłej jakości papieru, by wrzucić po drugiej stronie mapy jakąś niezłą grafikę... producenci zostawali ją pustą. Cóż - plakatu więc z tego nie będzie, mapy tym bardziej. Zbędny wypełniacz.

Chociaż gdyby się tak zastanowić, trzy przypinki, które znalazłem tuż pod mapą chyba nawet bardziej zasługują na to miano. Gdybym był o te 10 lat młodszy, prawdopodobnie przyczepiłbym sobie toto do plecaka i przez głowę nie przyszłoby mi marudzenie… ale nawet wtedy odnotowałbym raczej, że dwie z trzech przypinek to jakościowe badziewie. Poważnie, sprawiają wrażenie zrobionych z tektury. Tylko jedna z nich ratuje honoru całości – problem w tym, że mimo że jest lśniąca i wykonana na aluminiowej podstawce, to jej nieregularny kształt i… czaszka na froncie skutecznie wybiły mi z głowy chęć przypinania tego gdziekolwiek. Tak czy inaczej nie marudzę – po prostu nie jestem targetem tego dodatku.

Na dnie zostało jeszcze tajemnicze, czarne pudełeczko. W środku siedziały 4 karty rozszerzonej rzeczywistości, współpracujące z aplikacją Hide by Watch_Dogs, pozwalając nam na wizualizację trójwymiarowych modeli postaci gdzie tylko rzucimy kartę. Bajer „na raz”, ale za to fajnie wykonany – zarówno karty (utwardzane), jak i opakowanie na nie sprawiają bardzo dobre wrażenie.

Zostały nam już tylko dwa elementy – artbook i figurka. Żeby dostać się do tego pierwszego, trzeba wyciągnąć styropiany „domek” Aidena, więc zajrzyjmy od razu do środka.

Przyznam szczerze, spodziewałem się czegoś gorszego. Przede wszystkim, Aiden to model dość prosty – ot gość w czapce i z gnatem w łapie. Nie ma tu miejsca na przepych garderobiany znany z Asasyna, więc i figurka prezencją nie kopie dupy. Mimo wszystko, każdy jej element został wykonany przynajmniej dobrze – nic się tu nie świeci, zarówno płaszcz, jak i spodnie czy sweter mają odrębne, cieszące oko faktury, a tam gdzie należałoby dorzucić większą ilość detali – producenci o to zadbali.

Jedynie ten nieszczęsny smartfon wydaje się być zabaweczką, co w kontekście całej gry jest w zasadzie strzałem w stopę. Gabarytowo, figurka wraz ze świetną podstawką mierzy około 24 cm. Trochę szkoda, że Sama Fishera zrobili ostatnim razem tak drobnego – zestawiając obok siebie obydwie figurki raczej nie będziemy mieli wątpliwości kto komu spuściłby łomot…

Na zakończenie zostawiłem artbooka. Niewątpliwą jego zaletą jest nietypowy, kwadratowy format. Lepiej przegląda się coś, co nie wygląda jak broszurka. Niestety, w książeczce nie przeczytamy ani słowa – od deski do deski wypełniona jest grafikami. Oczywiście formułowanie takiego zarzutu w stronę artbooka byłoby kuriozalne, gdyby nie fakt, że i grafiki dobrano w moim odczuciu niespecjalnie. Przykładowo, sekcja poświęcona postaciom składa się ze szkiców ostatecznej wersji bohaterów i gotowych renderów. Żadnej „ewolucji” bohatera od pierwszych założeń koncepcyjnych po formę, którą znamy z ekranów monitora nie uświadczymy. Wielka szkoda! Trzeba jednak przyznać, że obcowanie z artbookiem tak czy inaczej jest przyjemnością.

Dotarliśmy do końca! Za przyjemność kombinatorycznego ustawiania gratów w domu tak, by wcisnąć gdzieś pudło z kolekcjonerką Watch Dogs przyjdzie Wam zapłacić około 320 zł. w edycji PC, i stówkę więcej w przypadku wersji konsolowych. Nie jest tanio.

Czy warto? Cóż, przede wszystkim musicie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto jest kupić Watch Dogs jako grę. Za same kolekcjonerskie bajery dopłacić warto… ale chyba nie aż tyle. Cierpliwość może w tym przypadku popłacić.

Ps. w pudełku z grą siedzą jeszcze "dobra" w postaci DLC, ale powinniście już wiedzieć jak bardzo mnie one obchodzą. ;)

Imperialista
4 czerwca 2014 - 09:56