Tytuł nowej komedii Setha MacFarlane'a jest tak długi, że nie siliłem się na jakieś cwane miano dla tej recenzji. Ale już zaraz będę się silił na umiarkowanie długi i rzetelny tekst, więc bądźcie tak mili i przeczytajcie go do końca (szczególnie, że wydźwięk jest ciut inny, niż tekstu promilusa). Dzięki.
Na samym wstępie trzeba zaznaczyć, że najlepszy zabawny film o kowbojach to Płonące siodła Mela Brooksa. A skoro MacFarlane chce się śmiać z Dzikiego Zachodu, to porównania są nieuniknione. Zaskoczeniem też nie będzie fakt, że Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie nie umywa się do przygód Gene'a Wildera i Cleavona Little'a. Na szczęście jednak nie jest tak źle, jak każą sądzić niektóre recenzje i zatrważająco duża liczba widzów, których opinie wytryskują tu i tam. Seth MacFarlane zrobił porządną komedię, choć do komicznego wzorca z Sevres* długa droga.
W komedii intryga i wgniatające mózg zwroty akcji zdecydowanie nie są najwazniejsze, więc pozwólcie, że fabułę Miliona sposobów omówię po łebkach. Dziki Zachód to potworne, złe, brudne i nie mające skrupułów miejsce, w którym wszystko może was zabić. W tym miejscu, w małej mieścinie, żyje sobie facet wyjęty z innego miejsca i innego czasu, Albert Stark. Albert jest słabym farmerem (jego owce robią, co chcą), fajtłapą i trochę tchórzem. Ma dziewczynę, która go zostawia dla przystojniaka z wąsem, ma kumpla-prawiczka i ma marzenia. Gdy w mieście pojawia się Anna wraz z "bratem", a z nimi widmo złego pana bandziora imieniem Clinch Leatherwood (ha), życie Alberta zmienia się dosyć gwałtownie. I niczego więcej nie musicie wiedzieć, bo i tak najważniejsze są gagi, dialogi, klimat i aktorstwo. A z tym jest różnie, choć generalnie pozytywnie.
Seth MacFarlane wyreżyserował ten film na podstawie własnego tekstu (z którego zresztą stworzył powieść), sam też gra główną rolę. Jeśli więc nie traficie jego gładkiej buzi, niezdrowo białych zębów i niespecjalnie wielkiego talentu do odgrywania kogokolwiek, poza sobą, to nie idźcie tą drogą (do kina). Będziecie się męczyć i ani wyluzowana Charlize Theron, ani śmiertelnie poważny Liam Neeson czy wesoły duet Silverman-Ribisi wam tego nie wynagrodzą. Cała reszta zaś męczyć się nie powinna, choć z pewnością zwróci uwagę na kilka najważniejszych wad filmu: jest za długi, momentami przynudza (czyt. MacFarlane ma problem z utrzymaniem dobrego, komicznego tempa), a na każde dwa trafione żarty przypada jeden słaby.
Ale w gruncie rzeczy Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie bawi. W ciągu 114 minut trwania filmu jest miejsce na kilka różnej jakości gagów, jest masa naprawdę niezłych dialogów (ale jest też MacFarlane głośno mówiący HOLY SHIT! o jakieś 5 razy za dużo), jest taneczno-wokalny numer i rozkoszna sekwencja narko-snu. Z racji akcji dziejącej się w 1882 roku nie mogło być mowy o zatrważającej liczbie nawiązań do współczesnej popkultury, ale mimo wszystko różnego rodzaju smaczków (mina, riposta, odgłos zza kadru) jest tu całkiem dużo. I wliczam w to 6 gościnnych występów w wykonaniu bardzo znanych osób (jedno cameo jest genialne w swej prostocie, a dwa inne - Ryana Reynoldsa i Ewana MacGregora - są tak mikroskopijne, że nie mrugajcie zbyt często, bo je przegapicie).
Podsumowując, mili państwo. Połączenie współczesnych (mentalnie) bohaterów z charakterystyczną epoką i masą przeklinania wyszło nieźle. Nie żałuję wizyty w kinie, zdrowo sobie pochichotałem, choć faktycznie większość najlepszych żartów została użyta w zwiastunach. Drugi aktorski film MacFarlane'a jest trochę jak drugi album po zacnym debiucie - jest ok, ale prawdziwy test przyjdzie w momencie produkcji numer 3. Ted był lepszy.
* Nie pytajcie, co uważam za wzorzec, bo to trudne pytanie. Dla każdego typu komedii ideałem jest co innego, ale bez wątpienia na czele stoją Monty Python i Święty Graal, Ściśle tajne, Naga broń, Legenda telewizji czy 21 Jump Street.