2.06.2014 roku w warszawskiej Sali Kongresowej odbył się koncert legend prog-rocka, czyli zespołu Yes. Występ ten był ciekawy z trzech względów. Po pierwsze interesujące było, jak na scenie wypada nowy wokalista Yesów, który zastąpił swojego poprzednika w 2012 roku. Po drugie zespół przygotowuje się do wydania swojego kolejnego studyjnego krążka – Heaven & Earth, więc tego typu występ był znakomitą okazją, by ocenić aktualną formę zespołu. I rzecz ostatnia – koncert był wymyślony bardzo nietypowo, albowiem Yesi zaplanowali dokładne odegranie trzech swoich klasycznych albumów, The Yes Album, Close to the Edge oraz Going for the One od A do Z. I nawet największy malkontent powie, że jest to zabieg tyle nietypowy, co bardzo fajny i dający możliwość na zapoznanie się z muzyką danego zespołu od zupełnie innej strony. A jak to wszystko wyszło „w praniu”?
Idąc na koncert tak wiekowych muzyków zawsze mam tę samą obawę: „Czy oni się nie rozpadną w połowie koncertu”? Sprawa jest o tyle (nie)śmieszna, że najczęściej ci starzy artyści mają naprawdę sporo lat na karku, a wymaga się od nich skakania po scenie jakby ciągle były lata 60. czy 70., a oni sami mieli ok. 20 lat. Gdy na scenę weszli muzycy Yes, a w szczególności gitarzysta Steve Howe, moje obawy zdecydowanie się wzmogły – naprawdę przez chwile zwątpiłem czy z Sali Kongresowej wszyscy muzycy zespołu wyjdą o własnych siłach. Panowie, po oklaskach, które publika im zgotowała, szybko przeszli do rzeczy, zaczynając koncert od mojej ukochanej yesowej płyty, czyli Close to the Edge z 1972 roku. I od razu rozwiali moje wszystkie wątpliwości. Wszyscy muzycy prezentowali się naprawdę wspaniale, co chwila zachwycając mnie czymś naprawdę świetnym – czy to znakomitymi klawiszami, czy to świetną grą na gitarze (Steve Howe wygląda, jakby miał się nagle złamać wpół, a wymiata tak, że wielu młodych powinno mu zazdrościć). Największe, w pozytywnym sensie, zaskoczenie jednak zaserwował nowy wokalista, czyli Jon Davison. Nie dość, że wygląda, jakby został żywcem wyciągnięty z San Francisco z 1969 roku, ale też dysponuje naprawdę świetnym wokalem, który (a niech tam – zaryzykuję to stwierdzenie) z powodzeniem może mierzyć się z tym, co prezentował Jon Anderson. Wykonanie Close to the Edge było czasem naprawdę magicznym – kolejne kompozycje idealnie „siadały” muzykom (And You and I na przykład!), którzy bardzo dobrze oddali ducha tych utworów, dodając jednocześnie odrobinę inny feeling, przez co słuchanie tych samych i dobrze mi znanych kawałków w żadnym wypadku nie było nudne czy nieprzyjemne. W podobny sposób można powiedzieć o odegraniu następnej płyty, czyli Going For The One z 1977. Wszystko bardzo ładnie Yesom wychodziło, a niektórzy z nich (Howe, Davison) budzili u mnie co raz większy respekt i szacunek. Szczególnie ten drugi, który z piosenki na piosenkę, z płyty na płytę, dawał coraz większego czadu. I na dodatek swoimi ruchami czy sposobem grania udowadniał, że rzeczywiście pochodzi on (przynajmniej mentalnie) z końcówki lat 60.
Najprzyjemniejszym momentem, dla mnie dość niespodziewanie, było jednak odegranie (po 20 minutowej przerwie dla widowni i, chyba nawet bardziej, dla muzyków) The Yes Album, czyli pierwszej „prawdziwej” płyty Yesów z 1971 roku. Muszę szczerze przyznać, że chociaż potrafię w miarę spojrzeć obiektywnie na ten album i docenić jego niewątpliwe zalety, to nie należy on do moich ulubionych. Tymczasem Yesi A.D. 2014 nadali mu tego „czegoś”, czego mi zawsze przy słuchaniu The Yes Album brakowało. W pewien sposób go uszlachetnili, wprowadzając do swojej gry ogromne, ponad 40-letnie, doświadczenie i mądrość muzyczną. Dzięki temu słuchałem tego krążka z niekłamaną przyjemnością, a jego odsłuch w wersji live przyćmił nawet, i tak bardzo dobre, Close to the Edge i Going For The One. Szczególnie świetnym momentem tej części występu było odegranie kawałka Clap. Jest to numer instrumentalny, a głównym (i jedynym) jego bohaterem jest gitara akustyczna. Howe siadł sobie na krześle, atmosfera zrobiła się bardzo przytulna (by nie powiedzieć intymna), a on po prostu wymiótł na tym akustyku, nie pozostawiając nikomu nic do powiedzenia. Naprawdę chylę przed nim czoła – chciałbym mieć tyle wewnętrznej energii mając tyle lat co on. Jednak Yes to nie tylko Howe i wokalista – to także inni muzycy, którzy również spisali się bardzo dobrze, dając prawdziwy pokaz witalności, energii i mocy na scenie. Koncert zakończył się utworem Roundabout z krążka Fragile, który został zagrany na bis. I również w tym wypadku panowie pokazali się z naprawdę dobrej strony, a ja odsłuchałem ten kawałek z przyjemnością, chociaż na co dzień nie jestem szczególnym fanem tego krążka.
Na sam koniec chciałbym jeszcze pochylić się nad jakością nagłośnienia oraz wadami koncertu. Ci z Was, którzy regularnie czytają moje relacje z koncertów wiedzą, że zwykle jestem bardzo krytyczny jeśli chodzi o ocenę nagłośnienia. Tym razem jednak aż tak źle nie było. Nie oznacza to, że było znakomicie czy dobrze, ale były momenty, szczególnie te cichsze i spokojniejsze, gdy dźwięk był naprawdę fajny i miły. A co z tymi wyżej wspomnianymi wadami? W sumie wiele ich nie było – tak naprawdę mam zastrzeżenie tylko do dwóch rzeczy. Po pierwsze – chodząc na różne koncerty (Waters, McCartney, Gabriel, ostatnio Nine Inch Nails) mogłem zaobserwować naprawdę świetnie zrealizowaną część pozamuzyczną, czyli różne rzeczy wyświetlane na telebimach czy grę świateł. O Yesów tak kolorowo (w obu znaczeniach tego słowa) nie było – a szkoda, bo ich muzyka sama się prosi, by wzbogacić ją o jakiś pokaz świetlny z prawdziwego zdarzenia. Drugą rzeczą, która mi przeszkadzała to ochroniarze, którzy latali po całej widowni heroicznie udaremniając wszelkie próby robienia fotografii z włączonym fleszem. Bardzo fajnie, że nie chcieli, by muzycy oślepli, ale tak biegając przede mną bardzo mi przeszkadzali i nie dawali w pełni cieszyć się koncertem.
Nie zmienia to jednak faktu, że występ Yes w Sali Kongresowej w Warszawie jak najbardziej zaliczam do udanych. Trochę co prawda żałuję, że średnia wieku na widowni odpowiadała tej na scenie (50+ jak nic), przez co ludzie odrobinę przymulali, a w mojej głowie co rusz pojawiały się mniej lub bardziej niewybredne żarty dotyczące starości (nie przytoczę ich, bo sam kiedyś będę przecież stary). Jednak przynajmniej na scenie „się działo” i była prawdziwa energia. Bardzo fajnie było odsłuchać te trzy albumy w taki sposób – jak już wspomniałem inaczej się potem na nie patrzy podczas domowych odsłuchów, a tego po prostu nie można przecenić.
PS. Jeszcze jedno – miałem okazję siedzieć bardzo blisko redaktora miesięcznika Teraz Rock. Jednak on w przeciwieństwie do mnie chyba tak dobrze się nie bawił, bo wyglądał na dość zmęczonego, znużonego i rozbawionego pozytywnym odbiorem publiczności. Na dodatek ciągle sięgał po telefon, co na pewno nie wróży dobrze ocenie, którą przedstawi w swojej relacji w kolejnym numerze pisma.
Mój fanpage na FB Music to the People
Poprzednie niedzielne wpisy:
Gustav Holst – The Planets Op. 32, czyli Klasyka jak w Gwiezdnych Wojnach
Relacja z koncertu Petera Gabriela w Łodzi (12.05.2014)