Nine Inch Nails - relacja z koncertu a może raczej luźne przemyślenia dotyczące koncertów w Polsce? - Bartek Pacuła - 13 czerwca 2014

Nine Inch Nails - relacja z koncertu, a może raczej luźne przemyślenia dotyczące koncertów w Polsce?

 

10.06.2014 miałem okazję, jako redaktor strony www.heavyrock.eu udać się na koncert Nine Inch Nails i zobaczyć Trenta Reznora na żywo. Wydarzenie to bardzo mi się podobało, jednak skłoniło mnie też do kilku mniej lub bardziej luźnych przemyśleń dotyczących koncertów i tego typu wydarzeń w Polsce. Wpis ten nie jest w żaden sposób wiążący, nie mam też żadnych planów narzucać swojego punktu widzenia nikomu – jest to raczej rzecz luźniejsza, zapis moich poglądów na różne sprawy około koncertowe.

Co jest dobre?

Kilka rzeczy, które zauważyłem bez wątpienia mi się podobały. Po pierwsze jako stały bywalec koncertowy i fan muzyki nie mogę nie napisać o tzw. „merchendise store”, które na każdym koncercie się pojawiają. Niektórzy powiedzą, że jest to wyciąganie kasy od wygłodniałych fanów. Cóż… trudno odmówić tej tezie racji, a przynajmniej jeśli zapomnimy na chwilę kim jest taki „fan”. Wydaje mi się, że jest to człowiek, który jest zainteresowany zespołem, ceni sobie jego dzieła i chce go wspierać na różne sposoby, także finansowo. I z tego punktu widzenia tego typu sklepy wcale nie muszą wydawać się już zdzierstwem. Szczególnie, że często można wyrwać tam bardzo interesujące rzeczy – i to po dosyć preferencyjnych cenach. Np. ja na koncercie NIN dorwałem ich najnowszą płytę na podwójnym winylu z dodatkową płytą CD z tym samym albumem za równe 80 zł. Tego typu dopieszczone wydawnictwa mogą w „normalnej” sytuacji kosztować nawet i 120-140 zł, więc ta cena koncertowa to śmiech na sali. Innym dobrym przykładem było kolekcjonerskie pudło płyty So na koncercie Petera Gabriela. Cena normalna? Okolice czterech stówek. Cena koncertowa? 250. Na dodatek te sklepy toną również w przyjemnych koszulkach, można w nich nabyć także fajne książki/programy, które są miłą pamiątką z tego typu wydarzenia.

Inną rzeczą, którą należy pochwalić jest organizacja. Robimy się (my, czyli Polacy) w tym co raz lepsi i sprawniejsi. Jasne – nie zawsze jest różowo i wspaniale, czasami ktoś o czymś nie pomyśli (jak np. o otwarciu niektórych drzwi prowadzących na główną halę na koncercie NIN), ale najczęściej wszystko przebiega naprawdę dobrze. I nie ma znaczenia czy wybieramy się na relatywnie mały koncert Yesów w Sali Kongresowej, czy na występ Rogera Watersa na Stadionie Narodowym. A że są ludzie, którzy nadal na to narzekają? Albo muszą mieć niebywałego pecha do niefajnych sytuacji, albo po prostu nie sposób ich zadowolić. Tak też przecież bywa.

Nadszedł w końcu czas, że największe gwiazdy pojawiają się nad Wisłą. Nareszcie!

Warto także pochwalić wspominany już wielokrotnie napływ WIELKICH gwiazd do Polski. Nareszcie nie musimy się zadowalać tylko polskimi muzykami (żeby nie było – ci też są oczywiście dobrzy) i możemy w nich przebierać jak nam się podoba. NIN? Proszę bardzo. Black Sabbath i Aerosmith? Czemu nie! Metallica, Slash, Elton John? Mówisz, masz. Wspaniale, że Polska i w tym dobija do „cywilizowanego” świata, nawet jeśli trochę nam do niego brakuje (patrz: lineup na brytyjski Sonisphere).

Co jest średnie?

Bilet to rzecz, która upoważnia nas do wejścia na teren koncertu. Ale dla niektórych to także pamiątka po nim, coś realnego i macalnego, co będzie poświadczeniem naszej obecności na jakimś wydarzeniu, może także w dobry sposób służyć jako przyłoływacz wspomnień. Niestety najczęściej bilety nie wyglądają najlepiej. Byle jaki nadruk, zero fajnych patentów graficznych, polotu czy ogólnie pojętej pomysłowości. Wyżej prezentowany bilet na Nine Inch Nails, chociaż fajerwerków na nim nie uświadczymy, i tak jest jednym z fajniejszych. Naprawdę nie potrafię zrozumieć tego procederu – co stoi na przeszkodzie, by przemyśleć sprawę biletu i nie zrobić go na „odwal się”? Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę kosmiczne ceny wejściówek (o tym będzie za chwilę).

To niestety na koncertach towar deficytowy. Nie chodzi o bark możliwości nachlania się, ale o to, że czasami trudno się napić nawet trochę.

Najczęściej bywam na koncertach rockowych. Rock to muzyka dobrej zabawy – taka, która aż prosi się o towarzystwo fajnego browara wypitego w doborowym towarzystwie przyjaciół/rodziny/drugiej połówki. Tymczasem koncerty w Polsce są tego aspektu w pewnym stopniu pozbawiane. Opcja kupna piwa na koncercie jest zawsze, to prawda, ale albo pijący są ograniczeni przed strefę picia piwa (tak, takie coś miało miejsce na koncercie Manowara w maju tego roku!), albo przez kosmiczne kolejki spowodowane małą liczbą stoisk z piwem, albo po prostu dziwnymi cenami sięgającymi 14 zł za mały kubek piwa na Narodowym. Gdzie ten rock’n’rollowy duch, gdzie ten spontan i dzika radość??

Ostatnią rzeczą, którą podpiąłem pod tę kategorię jest nagminne spóźnianie się zespołów na koncert. Chociaż byłem na 12 koncertach w tym roku, to tylko Nine Inch Nails pojawiło się o tej godzinie, o której miało się pojawić. Inni zawsze zaliczali jakieś poślizgi, a rok temu McCartney wszedł na scenę będąc kwadrans spóźnionym. Niefajne to zachowanie jest – i to bardzo. Czy to tak trudno wyjść na czas dla ludzi? Na szczęście spóźnienia te nie są specjalnie duże, przez co nie przeszkadza to AŻ tak bardzo jakby mogło.

Co jest złe?

Złe są na przykład wspomniane już ceny biletów. Krążące w okolicach 300-400 zł za fajne, ale wcale nie topowe, miejsca to spora przesada – i to nie tylko na polskie warunki. Co dziwne ceny biletów na festiwale są z drugiej strony śmiesznie tanie – tym bardziej nie rozumiem chęci napchania kieszeni przez organizatorów w tak niemiły sposób w jaki robią to przy „normalnych” koncertach.

Nienajlepsze są także słabo dobrane supporty, które są zwykłymi zapychaczami i nie mają nic wspólnego z prawdziwym graniem wspomagającym. Tak było na przykład przy okazji koncertu NIN, gdzie jako support  wystąpił Cold Cave. Zagrał on niecałe pół godziny i zrobił to bez przekonania i większego sensu. Po co więc tachać ze sobą takie coś, skoro nie przynosi to żadnych wymiernych korzyści pomijając sztuczne wydłużenie czasu trwania koncertu?

Co jest fatalne?

Stadion Narodowy, który brzmi jakby był kiblem. Naprawdę - tak fatalnej akustyki nie znajdziecie chyba w tym Układzie Słonecznym.

Na tę (na szczęście krótką) kategorię czekałem najbardziej – w końcu mogę wylać swoje żale w wyraźnie zaznaczony sposób. Bo widzicie – fatalne są nagłośnienia koncertów. Nie wszystkich (NIN, Yes, od biedy Gabriel), ale części bez wątpienia. Szczególnie tych, które odbywają się w tak kiblowym akustycznie miejscu jak Narodowy. Dlaczego tak się dzieje? Przyczyn trzeba upatrywać w dwóch aspektach. Po pierwsze w Polsce niewiele jest dobrych akustycznie sal czy hal. Budując taki Narodowy nikt nie zadał sobie trudu, by zadbać o ten aspekt, co jest o tyle absurdalne, że tak właśnie ten stadion z samego założenia miał na siebie zarabiać. Jednak nawet mając kijowe miejsce da się z niego wyciągnąć coś przyzwoitego. Niestety to właśnie tutaj na scenę wkracza kolejny aspekt słabych nagłośnień – a jest nim biedna jakość akustyków pracujących w muzyce rockowej. Są to ludzie niewykształceni i/lub głusi, którzy myślą, że skoro rock to głośna muzyka to trzeba wszystko ustawić na maxa i się z tego cieszyć. Taka jest przykra prawda: najlepsi idą nagłaśniać co innego (klasykę, jazz, rzeczy dla radia czy TV), a przy rocku zostają ludzie rozumiejący ducha rocka, ale zupełnie się na nagłaśnianiu nieznający.

I to tyle. Jak napisałem na samym początku – są to luźne przemyślenia, nikt nie musi się z nimi zgadzać itd. Zachęcam oczywiście do dyskusji (kulturalnej), chociaż myślę, że parę spraw jest jasnych dla wszystkich – na czele z fatalnymi nagłośnieniami.  

Bartek Pacuła
13 czerwca 2014 - 13:44