Strażnicy Galaktyki – jestem fanem space opery i nie zawiodłem się - Antares - 6 września 2014

Strażnicy Galaktyki – jestem fanem space opery i nie zawiodłem się

Na Guardians of the Galaxy byłem w kinie ponad dwa tygodnie temu, jednak dopiero teraz zebrałem się na poświęcenie temu filmowi wpisu. Zabrałem się za to, ponieważ jest to jeden z bardzo niewielu filmów z ostatnich lat, który bardzo chętnie obejrzałbym jeszcze raz… A w moim przypadku to rzadkość. Co więcej, jeśli nowe Gwiezdne Wojny od Disneya będą tak dobre jak Strażnicy Galaktyki, jestem spokojny o los nowej części gwiezdnej sagi.

Plakaty również nawiązują do klasyki gatunku

Space opera to chyba mój ulubiony gatunek fikcji, pomimo że relatywnie bardzo łatwo go zepsuć. Lubię futuryzm, cybernetyczne modyfikacje, odkrywanie nieznanych światów, a także swoistą bajkowość i epickość, która kosmicznym operom zawsze towarzyszy. Od zawsze uważałem się za miłośnika Gwiezdnych Wojen. Totalnie zakochałem się w uniwersum Mass Effect, zbudowanym w taki sposób, że zagłębiając się w jego historię trudno się oprzeć myśli „choroba, faktycznie tak to mogłoby kiedyś wyglądać”.

Dlatego też do Guardians of the Galaxy podchodziłem z bardzo pozytywnie, mimo że nie czytałem żadnego z komiksów, na których podstawie częściowo oparto film. Miałem co prawda gdzieś z tyłu głowy myśl, że space operę jest bardzo łatwo zepsuć, lecz miałem do Disneya zaufanie. W końcu poprzednie filmy spod znaku Marvela były w porządku. Po seansie odetchnąłem z ulgą, bo na szczęście się nie myliłem, a Strażnicy Galaktyki to jeden z nielicznych filmów z ostatnich lat, który chętnie zobaczę jeszcze nie raz.

Co jest w nim takiego dobrego? Przede wszystkim humor i nabijanie się z konwencji, co samo w sobie pozwoliło na napisanie wesołej, pełnej akcji kosmicznej przygody, bez zbytniego nadęcia. Podczas gdy w Mass Effect urzekł mnie swoisty realizm (teoria efektu masy i wizja eksploracji naszego układu słonecznego, możliwa dzięki odkryciu technologii obcych, odkrytej na Marsie) w Guardians of the Galaxy nie musiałem zastanawiać się czemu człowiek lata w przestrzeni kosmicznej bez skafandra, tylko w samej masce, a Szop strzela i gada głosem Bradley’a Coopera. Co ciekawe, sądząc po chichotach i achach na sali, aktor potrafi nadal podbijać serca kobiecej części widowni nawet bez pokazywania twarzy. A to już wyczyn.

Guardians of the Galaxy to także fantastyczna stylistyka. Odrobinę retrofurustyczna, co jest zrozumiałe, zważywszy na to kiedy powstawały pierwsze zeszyty komiksu. Mamy tu więc odrobinę „obskurne” statki kosmiczne, muzykę z lat 80. i bohatera, który stylem ubioru i sposobem bycia mocno przypomina Hana Solo. Zważywszy na to jak bardzo kultowa jest to postać, już sam ten fakt powoduje, że Strażnicy Galaktyki to film, który powinien przypaść do gustu prawie wszystkim fanom gatunku.

Jedyne do czego mogę się przyczepić to fakt, że miejscami sceny akcji trochę za bardzo zabierają miejsce dialogom. I chociaż są one dobrze zrealizowane i nie brak w nich momentów wywołujących emocje, to właśnie humor i rozmowy pomiędzy bohaterami podobały mi się najbardziej. W Gwiezdnych Wojnach było to idealnie wyważone (kultowe kosmiczne pościgi z udziałem Sokoła Milenium i awantury w kokpicie) a tutaj było momentami trochę za dużo „pifpaf – łubudu”. Niemniej jednak to niewielka rysa na tym małym dziele sztuki rozrywkowej kinematografii. Tak rzadkim, w czasach gdy seriale i gry na dobre przerosły kino. Poziom Guardians of the Galaxy daje mi też nadzieję, ze Disney umie pilnować produkcji powstających pod swoimi skrzydłami i kontynuacja Star Wars będzie co najmniej równie dobra.

Antares
6 września 2014 - 20:22