Killzone – strzelanie na podzielonym ekranie - Brucevsky - 20 grudnia 2014

Killzone – strzelanie na podzielonym ekranie

Źródło: killzone.wikia.com

Premiera Killzone na PlayStation 2 w 2004 roku była sporym wydarzeniem. Bańkę oczekiwań wydawca rozdmuchał bardzo mocno, co później niekoniecznie wyszło na dobre całej produkcji. Mimo wad, dzieło Guerrilla Games okazało się jednak całkiem solidnym tytułem, który potrafił pożreć sporo wolnego czasu. W pochłanianiu kolejnych godzin szczególnie skuteczny okazał się tryb multiplayer, pozwalający na rozgrywkę przez sieć oraz całkiem efektowne potyczki na podzielonym ekranie.

I właśnie starcia offline okazały się w tamtym okresie najważniejszym dla mnie punktem zabawy w pierwszym Killzone. Dzisiaj może budzić to zaskoczenie, ale wówczas dwóch graczy, do czternastu przeciwników sterowanych przez AI, sześć map i kilka trybów wystarczyło, by zapewnić tygodnie dobrej zabawy. Warto jednak naszkicować tło, by zrozumieć, dlaczego Killzone był wtedy w zabawie na podzielonym ekranie tak miodny.

Końcówka XX wieku. Na rynku konsol rządzi PSX. W ostatnich miesiącach 1999 roku na „Szaraka” trafia Quake 2, ku radości sporej grupy osób. Oprócz kampanii dla pojedynczego gracza, oferuje też tryb wieloosobowy. Multitapa, który umożliwiał zabawę we czwórkę, niewielu wówczas jednak posiadało. W efekcie deathmatche były z reguły pojedynkami 1 na 1. Bez botów, co oznaczało, że nie sposób było nie zerkać na ekran drugiego gracza i podglądać jego ruchy. Mimo to zabawa była przednia, a wymiany ognia i polowania z railgunem wielogodzinne.

Potem przyszła era PlayStation 2. Jednym z pierwszych tytułów, który ukazał się na następczynię kultowej konsoli, był Red Faction. I znowu obok całkiem niezłej kampanii, twórcy zaoferowali też tryb multiplayer. Tym razem jednak w walkach, obok graczy, uczestniczyć też mogły boty. W sumie nawet do sześciu postaci na jednej arenie mogło wzajemnie się eliminować, a przy okazji doszczętnie demolować planszę. Każdy kto spędził przy dziele Volition przynajmniej kilka godzin musi z rozrzewnieniem (lub zażenowaniem) wspominać deathmatche, w których często ginęło się przez ścianę lub zaraz po respawnie, bo akurat bardzo celne AI dorwało Rail Drivera. Niezapomniane chwile i doznania.

I potem nastał Killzone. Nagle pojedynki na arenach nabrały realizmu, skończyło się szalone bieganie i opróżnianie magazynków. Szesnaście postaci na arenie zmuszało do ostrożniejszego poruszania się, eliminowało problem podglądania na ekran drugiego gracza (nie było na to czasu), a i otwierało nowe możliwości. Można było zajmować bazy, bronić i atakować twierdze, toczyć pasjonujące starcia w drużynach. W czasach psx-owego Quake 2 takie możliwości były w sferze marzeń, w 2004 roku dzięki Guerrilla Games stały się rzeczywistością.

Nie da się zliczyć godzin spędzonych na „Defend & Destroy” na mapie Beachhead. Dwie oddzielone pustynią i okopami bazy. Niezliczone szarże i odwroty, polowania ze snajperką, demolki wywoływane granatnikiem lub wyrzutnią rakiet. Nie było może idealnie, bo szwankowała trochę sztuczna inteligencja, a i animacja potrafiła mocno zwolnić, ale nie zwracało się na to wtedy aż takiej uwagi. Równie ciepłe wspomnienia wywołują potyczki drużynowe na Park Terminal, gdzie zawsze na początku pierwszym wymianom ognia towarzyszyły pękające szyby. Piorunujący efekt, który zwiększał szybkość bicia serca i zachęcał do kolejnych powtórek. Trzydzieści minut mijało w oka mgnieniu. Z czasem, choć może była to tylko autosugestia, dało się zauważyć cechy i zachowania charakterystyczne u kierowanych przez konsolę wojaków. Straatman uparcie lubił z bliska rozwalić ci głowę ze strzelby, Beij z zaskoczenia obrzucić cię granatami, a Davis zawsze miał problemy z ukrywaniem się za osłonami. To wszystko tylko dodawało zabawie kolorytu i sprawiało, że płyta z Killzone regularnie kręciła się w czytniku PlayStation 2.

I tak jak chyba dla każdego posiadacza Nintendo 64 Goldeneye 007 jest tytułem kultowym i jedną z najlepszych produkcji wszech czasów, tak u mnie podobne odczucia wywołuje Killzone. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, że to produkcja z jednym z najlepszych trybów wieloosobowych, jakie można znaleźć w gigantycznej kolekcji gier na PlayStation 2. A Wy ile godzin spędziliście na walkach ISA z Helghastami?

Brucevsky
20 grudnia 2014 - 13:05