Oczekiwania po pierwszym sezonie wirtualnej adaptacji komiksu The Walking Dead były relatywnie spore. Czego o tej grze bym nie mówił, to efektowność historii i na mnie zrobiła spore wrażenie. Dzieło Telltale Games przyjąłem jednak dosyć chłodno, o czym mogliście przeczytać w jednym z tekstów podsumowujących ubiegły rok. Drugi sezon, który również skończyłem za jednym zamachem (bez oczekiwania w napięciu na kolejne odcinki), strukturą – a już w ogóle mechaniką – wiernie odwzorowywał „jedynkę”. Nie zmienia się składu zwycięskiej drużyny – w myśl tej zasady postanowiono wykonać The Walking Dead: Season Two. Czy słusznie?
Z jednej strony tak, z drugiej – nie. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to zdecydowanie większa doza brutalności. Odcięcie przedniej kończyny przez Lee może i było ostre, ale zszywanie ręki przez Klementynę, masakrowanie twarzy Carvera czy nóż wbity w kręg szyjny prze Jane – to wygląda twardo. Oczywiście każdy ma inne standardy, ale w porównaniu do pierwszego sezonu przeskok jest całkiem spory.
Wraz z dorastającą główną bohaterką, która od „pierwszej części” zmieniła się nie do poznania, dorastają też decyzje przez nią podejmowane. To w pewien sposób zmienia sposób postrzegania protagonistki, zwłaszcza, że z milusiej dziewczynki zmienia się w prawdziwego łowcę, decydującego o życiu bądź śmierci.
Odniosłem także wrażenie, że deweloperzy mieli nielichą zagwozdkę: „Jak wykreować tak charyzmatyczne postacie poboczne, by gracz śmiało utożsamił się z nimi”? Z całą pewnością mogę powiedzieć, że sztuka ta nie wyszła im zbyt dobrze. Bohaterowie niezależni próbują do nas trafić, próbują zmusić nas do decyzji, mających na celu zbliżenie ich do nas, ale ciężko stwierdzić, czy ten zabieg przynosi oczekiwany rezultat. W każdym razie ja nie czułem się odpowiedzialny za żadnego z nich. Często próbowałem podać im pomocną dłoń, ale nie zawsze skutkowało to pozytywnym zakończeniem.
Również końcówka nie pozostawiła jakiegoś spektakularnego wrażenia. Zamiast jednego, spójnego zakończenia mogliśmy ujrzeć trzy różne – neutralne, pozytywne oraz negatywne. Ciężko jest stwierdzić, czy wyszło to na dobre. Najgorsze jest jednak to, że o ile w przypadku pierwszego sezonu finał udowadniał, że można popłakać się nad losem wirtualnego kompana, o tyle cliffhanger z drugiego utwierdził mnie w przekonaniu, że można rozwalić go jednym celnym strzałem między oczy. Bez żadnych emocji.
Jeśli chodzi o rozgrywkę – w tej materii nic nie uległo zmianie. Wciąż więcej podziwiamy, oglądamy i słuchamy, niż faktycznie działamy, ale to cecha charakterystyczna chyba wszystkich gier od Telltale Games. Przynajmniej tych „od ery pierwszego TWD”.
Na plus z tego całego galimatiasu związanego z uczuciami, towarzyszami niedoli i samą Klementyną wyszła oprawa graficzna. Znów porównując „jedynkę” do „dwójki” muszę przyznać, że ciągłe przemieszczanie się grupy jest tylko zaletą. Częściej, aniżeli w poprzedniczce, oglądamy zróżnicowane lokacje, a widoczki są naprawdę zacne. Raz mamy miasto pełne nieumarłych, później las z osamotnionym domkiem, a jeszcze później zimową porę z trzydziestoma centymetrami śniegu. Zarazem oprawa muzyczna znów spełnia swoje zadanie w stu procentach, oferując niepokój, momentami strach oraz zdenerwowanie. Ścieżka dźwiękowa w The Walking Dead zawsze stała na wysokim poziomie i nie inaczej jest tym razem.
Koniec końców uważam The Walking Dead: Season Two za ciut gorsze od pierwszego. Na taką opinię złożyło się kilka czynników, aczkolwiek decydującym był brak wyrazistych postaci pobocznych, mniej angażująca historia i zwiększona doza brutalności. Wierzcie mi lub nie, ale wolałem Klementynę kiedy była tylko dodatkiem do przygód Lee, niewinną i bezbronną istotą. Po tej „transformacji” TWD straciło przynajmniej kilkadziesiąt procent swojego pierwotnego uroku – ale nie traktujcie powyższego zdania nad wyraz poważnie.