Piątek, godzina 21:00, seans Hakera zakończony, a ja wychodzę z sali i szukam mózgu. Michael Mann ponownie wbił mi między półkule potężny drut i zaczął wiercić doprowadzając do prawdziwej irytacji. Bo z jego filmografią jest tak, że albo się ją kocha, albo nienawidzi. Jeżeli macie względnie mało czasu i szukacie filmu stricte rozrywkowego, Haker pozostawi was w niesmaku. To obraz, który łatwo można „pocisnąć” - bo łatwy w odbiorze nie jest. A dla kogoś kto nie zna ostatnich dokonań reżysera będzie to 2-godzinny film o klepaniu dziwnych komend na klawiaturze. Poziom emocji prawie jak przy Miami Vice z 2006 roku.
Przywołanie kinowej wersji kultowego serialu nie jest przypadkowe. Mann czerpie stylistykę i schemat fabularny z tego tytułu pełnymi garściami. Jeżeli miałbym w jednym zdaniu opisać Hakera, określiłbym go mianem „sensacyjniaka, gdzie zamiast broni bohater do ataku stosuje klawisz Enter”. Różnica polega jedynie na rozmachu - Tubbs i Crocket bujali się w ciemnych zaułkach Miami oraz Kuby, a bohater recenzowanego filmu biega po całym świecie.
Na dzisiaj jest to najrozleglejszy świat skonstruowany przez twórcę Gorączki. Niesamowicie spójny, uzasadniony, nasycony (podobnie jak wspomniane Miami) technologią. Hongkong, Jakarta, Los Angeles – gdyby nie odpowiednie podpisy oraz skośne oczy mieszkańców, nie odróżniłbym tych miejsc ani trochę. Mann zresztą wybrał lokacje specjalnie. Bogactwo detali i świateł budynków przywołuje na myśl miejscami...widok szafy z serwerowni. Jest moc :)
Haker to jednak – jak wspomniałem wyżej – niewygodny obraz. Mann tak jak w przypadku Miami Vice zatapia się w temat tak mocno...że zapomina o luzie i lepiej zawiązanej akcji. Owszem, humor pojawia się okazjonalnie (w większości na początku), ale całość jest wierna ideałom autora – to kino dla widza cierpliwego, który lubi dłubać w detalach i czerpać przyjemność z pojedynczych scen, aniżeli odliczać czas do końcowej rozpierduchy. A cierpliwość popłaca. Tym bardziej, że fabuła jest mocno wyklarowana, prosta i wbrew niektórym opiniom logiczna. Nikt nie chce bić tutaj rekordu w liczbie twistów - Amerykanie i Chińczycy zostają ofiarami cyberterrorysty, w wyniku czego pierwsi dostają w kość na giełdzie, a drudzy oglądają powtórkę z Fukushimy. Powołane do wykrycia sprawcy specjalne jednostki obu państw rozpoczynają współpracę, która wzbudza ogromną niepewność wśród władz. Aby jednak zatrzeć małe tarcia jeden z chińskich ekspertów włącza do ekipy swojego jankeskiego kumpla ze studiów – odsiadującego wyrok za sieciowy włam Nicka Hathawaya. Obaj rozpoczynają pościg za źródłem zagrożenia. Dla obu sprawa ma również wydźwięk „it's personal”.
Mann bardzo długo każe czekać na rozwój historii. Pierwsze 45 minut to w większości festiwal gadających głów i dezinformacji. Chaos filmowy jest jednak tylko pozorny, bo bohaterowie nie robią nic poza lataniem od punktu A do B i namierzaniu cwaniaka, który odpowiada za międzynarodowe incydenty. Zabawa w kotka i myszkę przeobraża się potem płynnie w rasowe, klimatyczne kino sensacyjnie, w którym zaczyna dominować broń palna i trudne wybory.
I znowu wrócę do tradycji. Hathaway jest klasycznym bohaterem wyjętym z innych dzieł reżysera, z własnymi zasadami i kodeksem. I choć daleko mu do fajności de Niro z Gorączki – Hemsworth trzyma tę rolę w ryzach. Nieprawdą jest (co usilnie próbują wmówić niektórzy hejterzy), że haker musi mieć aparycję typowego nerda w okularach. Historia pokazuje, że nigdy nie wiadomo kto czai się po drugiej stronie monitora. Nie bez znaczenia jest fakt, że przy produkcji filmu asystowało wiele osobistości ze świata networkingu. Dlatego też w tej branży Haker jest wyjątkowo dobrze odbierany.
Kiedy dochodzi do strzelania - jakość obrazu skacze drastycznie w górę. Dużo wymian ognia w Hakerze nie ma, ale te kilka minut wzajemnego prucia z amunicji zawsze mnie fascynuje. Odpowiednia dynamika połącza z fenomenalnym, niepodrasowanym sztucznie dźwiękiem powoduje, że ma się wrażenie prawdziwego uczestnictwa w całej imprezie. Reżyser nie stawia na efekciarstwo (po za jednym momentem), jest rzetelny i nie oszukuje widza. Liczba wystrzelonych kul musi się bowiem zgadzać. Druga cecha wyróżniająca produkcję spośród reszty kinowych propozycji to zdjęcia. Od kiedy Mann zaczął namiętnie korzystać z cyfry – nie jestem w stanie wyjść z podziwu ile potencjału tkwi w przedstawieniu wydarzeń w takiej stylistyce. Haker to idealna odtrutka od klepanych na zamówienie blockbusterów za grube pieniądze.
Mimo niezaprzeczalnych zalet werdykt nie jest taki oczywisty. Mówimy tutaj o wyraźnej kontynuacji stylu jaki zaobserwowaliśmy w Miami Vice. W tamtym przypadku docenienie obrazu wymagało u mnie ponownego seansu i przemielenia wszystkich rzeczy na nowo przez zmysły. Haker tak skomplikowany nie jest. To propozycja bardziej rozrywkowa...ale no właśnie, gdzieś tak od połowy fabuły. Dlatego też nie mogę z czystym sumieniem polecić wizyty w kinie wszystkim bez wyjątku. Fanów Manna specjalnie przekonywać nie muszę. I radzę się śpieszyć bo zapowiada się, że tytuł zostanie szybko ściągnięty z repertuaru.
OCENA 7/10