Mały ale wariat. Recenzja filmu Ant-Man - fsm - 18 lipca 2015

Mały, ale wariat. Recenzja filmu Ant-Man

Użyte w tytule hasło jest oficjalnym tekstem reklamującym film w Polsce. Zmyślne, tak jak zresztą sam film. Ant-Man odświeża uniwersum Marvela i jednocześnie tak jakby próbuje wykonać sztuczkę, jaka udała się rok temu Strażnikom galaktyki. Z dosyć dziwacznego i mało znanego szerszej widowni konceptu filmowcy chcieli zrobić zabawny, wciągający i charakterystyczny film o super-bohaterach. Moim zdaniem, w dużej mierze się udało, choć oczywiście łatwo będzie przyczepić się do kilku rzeczy.

Historię postaci możecie przeczytać w tym tekście, ja skupię się tylko i wyłącznie na filmie. Ant-Man miał szansę stać się naprawdę wyjątkowym dziełem. To od tego bohatera rozpoczął się cały Marvel Cinematic Universe. Zanim pojawiły się konkretne plany, piekielnie zdolny Edgar Wright przyszedł do firmy z pomysłem na stworzenie ciekawego komiksowego filmu, który byłby częścią dużego uniwersum. Z czasem wszystkie klocki wpadły na swoje miejsce i dzisiaj Marvel wraz z Disneyem dysponują jednym z najbardziej dochodowych fikcyjnych światów w historii... no cóż, świata. Na gotowe dzieło musieliśmy trochę poczekać, bo były zawirowania - po przejęciu Marvela przez Disneya pojawiły się "różnice artystyczne" i wizjoner Wright odszedł, zaś na jego miejscu pojawił się wyrobnik Peyton Reed. Ale oto dotarliśmy do mety.

Jest dobrze. Fani całego uniwersum będą na pewno zadowoleni, ciekawi mnie natomiast jak na Ant-Mana zareagują ludzie zmęczeni pełnymi rozmachu akcjami Avengersów. Ten film jest jednocześnie w marvelowskim klimacie, ale z drugiej strony okazuje się być przyjemnie skromny i stojący twardo na ziemi. Rzeczy mają się tak: wynalazca Hank Pym, oryginalny Ant-Man (co zresztą zostało pięknie wplecione w fabułę), ukrył swój genialny, pozwalający się zmniejszać i być super-silnym, wynalazek przed światem, bojąc się że wpadnie w niepowołane ręce. Po latach niepowołane ręce stoją na czele jego firmy, a nowe zagrożenie jest bardzo realne. Potrzebny jest kolejny Ant-Man. Wybór pada na sympatycznego złodziejaszka Scotta Langa, którego z Pymem łączy dużo więcej, niż można się spodziewać, zaś cała super-bohaterska akcja w tej historii sprowadza się do skoku na skarbiec, co pozwoli zapobiec chaosowi.

Siłą Ant-Mana są: świetnie zainscenizowane sceny walki w miniaturze, bardzo dobry Paul Rudd i jeszcze lepszy (jeśli mówimy tylko tylko o aspekcie komediowym) Michael Pena i celowa prostolinijność całej opowieści. W filmie Reeda brakuje spektakularnych zwrotów akcji, nie ma też żadnego trzęsienia ziemi, które zmieni oblicze uniwersum. To prosty film o zwykłym facecie, który zyskuje moc czynienia dobra i dzięki niej nie tylko zapobiega katastrofie, ale staje się kimś wyjątkowym w oczach córki. Najważniejsze punkty fabuły można łatwo przewidzieć, ale całość zrobiona jest z niezwykłą lekkością i urokiem, dzięki czemu seans dostarcza naprawdę sporo frajdy. Przeciętniak, dzięki sile montażu (tych w filmie jest kilka, wszystkie świetne), staje się wyjątkowy i pokonuje złoczyńcę. Banał, ale dobrze rozegrany.

Nie wszystko wyszło idealnie, bo znowu Marvel zaserwował typowego, nijakiego łotra, który nie jest w stanie ugrać zbyt wiele, nie do końca potrzebne było też łopatologiczne przypomnienie pewnej sentencji z wcześniejszych scen filmu. Z pewnością generalną banalność rozwoju historii będą wytykać przeciwnicy filmu, ale mając na uwadze naładowane dużym komediowym potencjałem mikro-akcje (walka w walizce - super!), świeże twarze i całą masę dobrych nawiązań do szerokiej pespektywy uniwersum*, trudno mi się do tego przyczepić. Ant-Mana się po prostu bardzo dobrze ogląda, aktorska ekipa okazała się bardzo zgrana, zwykle nieprzekonująca Evangeline Lilly sprawdziła się w roli córki Pyma, zaś Michael Douglas dodał całości nieco elegancji (a jego odmłodzenie w otwarciu filmu to robota wykonana dużo lepiej, niż ta w nowym Tronie).

Ant-Man oczywiście nie jest dziełem wybitnym. Świetnie sprawdza się jako lekki, letni przebój, który mogą spokojnie obejrzeć także ludzie niespecjalnie zakolegowani z Avengersami. Zadanie wykonane z nawiązką. Peyton Reed wyszedł obronną ręką z trudnego zadania wejścia w buty kogoś zdolniejszego od siebie. Pozostaje pytanie: jak dużo lepszym filmem byłby Ant-Man, gdyby reżyserował go Wright? Dodatkowym plusem jest to, że co wrażliwsi będą teraz zapewnie zwracać uwagę na to, czy aby przypadkiem nie depczą po mrówkach.

* nie mówię tu tylko o gościnnych występach czy nawiązaniach do przeszłych wydarzeń, ale świetne perspektywy na przyszłość, które zapewnia technologia autorstwa Hanka Pyma


Przy okazji zapraszam za kilka dni na Hammerzeit.pl celem odsłuchania podcastu o Ant-manie.

[obrazki pożyczone z imdb.com]

fsm
18 lipca 2015 - 22:28