W piątek zakończył się poznański Transatlantyk Festival. Piąta (i być może ostatnia w "grodzie pyry", ale to temat do rozwinięcia gdzie indziej i kiedy indziej) edycja, czyli poniekąd jubileuszowa, to konkurs na oficjalny plakat imprezy, to 4 kina w mieście zajęte przez festiwalowiczów, to ponad 100 filmów w programie, to 8 dni kulturowej/kulturalnej uczty i nadmiernego pocenia się. Niżej podpisany ja przez wszystkie dni festiwalu był na miejscu i uczestniczył, a teraz trochę napisze o samej imprezie i o obejrzanych filmach. Zapraszam!
Na tegorocznym Transatlantyku udało mi się obejrzeć 14 filmów i galerię plakatów nadesłanych na konkurs. 13 "moich" projekcji odbyło się w Multikinie 51, zaś jedna w kinie Muza. Ogólne wrażenie - jestem usatysfakcjonowany, a kinowych wrażeń mam zapewnionych aż nadto.
Co zagrało?
Repertuar, jak zwykle zresztą. Dobór filmów w przeważającej większości był ciekawy, cykle programowe interesujące, a spektrum emocji generowanych przez filmu z całego świata było zaiste szerokie. Na festiwal przyjechała masa przedpremier (m.in. Syn Szawła, O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu, Kryptonim U.N.C.L.E), hiciory z ostatnich miesięcy (i lat - mobilne kino Skody wyświetlało perełki w rodzaju Clerks, Krzyku czy Fargo, a na pewno wielu z Was akurat tych filmów w kinie nie miało okazji oglądać), uznane i nagradzane tytuły z wielu festiwali na świecie (Cannes, Sundance...), a także - obowiązkowo! - pojawił się cykl dla "koneserów": body horror i inne szaleństwa. Czyli piąteczka ode mnie, państwo organizatorzy!
Atmosfera - ludzie mili, uczynni, zadowoleni. Pomijając jeden przypadek - czyści i pachnący. Festiwal jako miejsce spotkań i dyskusji zawsze sprawdza się znakomicie. Obsługa spisała się na medal, była darmowa woda dla spragnionych i generalnie fajnie. Tak po prostu.
Co nie zagrało?
Temperatura - afrykańskie upały sprawiły, że przez pierwsze dwa dni w kinie klimatyzacja dawała efekt kichającej myszy, zaś ostatni seans w sobotni wieczór został odwołany, bo definitywnie przegrzał się projektor (według informacji, dach kina - pod którym leżą wszystkie ważne rzeczy - nagrzał się do ponad 80 stopni). Na szczęście technikom udało się pomajsterkować i w niedzielę wszystko działało jak należy. I to w zasadzie jedyne wpadki, na dodatek trochę niezależne od organizatorów (nie licząc kilku potknięć "napisowych", które dosyć szybko naprawiono).
A teraz zapraszam na super-skrótowe recenzje filmów, jakie dane mi było zobaczyć. Niektóre miejcie w pamięci, bo w końcu wejdą do kin w ramach normalnej dystrybucji.
Filmy
BLIND
Norweski dramat z panią o bardzo jasnych brwiach, która straciła wzrok będąc już dorosłą i teraz uczy się żyć w tej nowej sytuacji. Super-ciekawa opowieść o tym, co to znaczy nagle stać się niewidomym. Bohaterka opowiada o sobie i innych, a Wspomnienia i narracja zmieniają się w trakcie, co daje rewelacyjny efekt pt. czy rzeczywiście tak jest, czy może pani wymyśla? Mistrzowski montaż, świetne zimne kadry, rewelacyjna główna pani aktorka. Zapamiętajcie sobie ten film.
PRAWIE JAK MATKA (Que Horas Ela Volta?)
Brazylia, bogata rodzina i sympatyczna pani pomoc domowa, która służy za prawdziwą matkę dla synka swoich bogatych rodziców. Już za moment ta relacja będzie kontrastować ze związkiem pani służącej z jej własną córką, która po latach przyjedzie w odwiedziny. Komediodramat pokazujący ciekawy, ale niespecjalnie ekscytujący obrazek z zupełnie innego kraju. Solidna robota, ale zachwytów brak.
BRIDGEND
Duńsko-brytyjski dramato-dreszczowiec zainspirowany prawdziwą serią samobójstw (79 śmierci w latach 2007-2012!) w pewnym walijskim miasteczku. Dlaczego zdrowi, pełni energii młodzi ludzie odbierają masowo sobie życie? Odpowiedzi nie ma, są za to świetne zdjęcia, bardzo dobra młoda obsada, zasadzająca się na widza muzyka i niesamowity, zamglony i zalesiony krajobraz, w którym wszystko się dzieje. Mocna rzecz.
WADA UKRYTA (Inherent Vice)
Niezawodny Paul Thomas Anderson wziął się za książkę Thomasa Pynchona (która podobno jest nie do sfilmowania) i wyszła z tego świetnie zagrana, pokręcona, przewrotnie zabawna (miejscami) narkotyczna wizja, której nie da się poskładać do kupy. Film dobry z przebłyskami geniuszu, ale trochę zawieszony między klasyczny, kryminałem sprzed lat, a czymś dużo bardziej szalonym - więcej nieprzewidywalności mogło dać jeszcze lepszy efekt.
UMRIKA
Tytuł filmu to "Ameryka" nazywana tak przez Hindusów marzących o świetlanej przyszłości za oceanem. Brat głównego bohatera, ku rozpaczy matki, wyjeżdża do Umriki i przysyła stamtąd lity przedstawiające wspaniały świat. Szybko okazuje się, że nie jest wcale tak fajnie i po latach młodszy brat chce go odszukać. Dosyć egzotyczna historia, bardzo nie-bollywoodzka, ale ogląda się dobrze, a role młodych bohaterów (znanych z Życia Pi i Grand Budapest Hotel) mogą się podobać.
O DZIEWCZYNIE, KTÓRA WRACA NOCĄ SAMA DO DOMU (A Girl Walks Home Alone At Night)
Czarno-białe wizualne cudeńko, które może i nie oferuje fabularnej ekstra-klasy, ale doskonale sprawdza się jako zabawa stylami i autorskie spojrzenie na kino wielu gatunków - trochę gotycki horror, trochę western, trochę komediodramat, trochę gangsterski romans. Anonimowe Bad City, urodziwa hipsterka-wampirzyca, przystojniak z wozem i kotem oraz kilka pomniejszych (ale ciekawych) charakterów. W kinach film jest już teraz i warto go mieć na radarze.
WYNIKI (Results)
Bardzo niezależna komedia nieromantyczna dziejąca się w świecie fitnessu. Guy Pearce jako szef siłowni, Cobie Smulders jako jego najlepszy pracownik i Kevin Corrigan jako bogaty, brzuchaty koleś, który chce poćwiczyć. To on jest najlepszym elementem filmu, bo najzabawniejszym. Reszta jest solidna, ale zupełnie nie angażuje emocjonalnie. Niby jest to dobry film o gadaniu (dialogi są niezłe) i iskrzeniu (bo miłość), ale tylko ze dwie-trzy sceny zapadają w pamięć.
PRIMROSE LANE
90 minut okrutniej potworności i zdecydowanie najgorszy film, jaki kiedykolwiek pojawił się w ciągu 5 lat istnienia festiwalu. Nudna, chaotyczna, słabo nakręcona i niezamierzenie śmieszna opowieść o nawiedzonym domu. Głupio zachowujący się ludzie, niezrozumiałe zmiany w tonie opowieści, brak zakończenia i ogólna rozmemłaność. Bardzo to było złe, a na dodatek na sali była z nami pani reżyser/scenarzystka/aktorka. Groza, zaiste!
ANTIVIRAL
Brandon Cronenberg, syn słynnego Davida reżysera, debiutuje estetycznym i wcale-nie-tak-obleśnym filmem o tym, że ludzie kupują i zarażają się chorobami, które znane osoby sprzedają wielkim korporacjom. Celebrytyzm do potęgi n-tej. Pracownik jednej z takich firm pakuje sobie wirusa do ciała celem przemytu i tym samym pakuje się w kłopoty, są dziwne wizje, wymiotowanie krwią, miotanie się i ogólna dziwność. Bardzo rzetelnie wykonana robota, podoba się.
WIZYTA (The Visit)
To nie nadchodzący film pana Shyamalana, a dokument o tym, jak zachowałyby się władze na wysokim szczeblu, gdyby na Ziemi wylądowało UFO. Okazuje się, że już teraz w ONZ istnieją komórki odpowiedzialne za "sprawy kosmiczne", a my możemy razem z panem reżyserem prześledzić proces nawiązywania kontaktu. Bardzo ładny dokument (są nawiązania do Odrsei kosmicznej), ciekawie przedstawiony, polecam fanom kosmosu i dokumentów.
KRYPTONIM U.N.C.L.E. (The Man from U.N.C.L.E.)
Nowy film Guya Ritchie'ego wchodzi do kin 21.08, a po festiwalowej projekcji mogę z pełną mocą powiedzieć: zaznaczcie premierę w kalendarzu, warto. Styl, akcja, zabawa, świetne role, doskonały soundtrack i dobre tempo opowieści. Pełnoprawna recenzja pojawi się w czwartek, więc na razie cicho sza!
MIŁOŚĆ OD PIERWSZEGO UGRYZIENIA (Les Combattants)
Francuska nie-komedia nie-romantyczna o tym, czy można łączyć miłość i szkolenie wojskowe. Czy dziewczyna może być twardzielką, a chłopak przyjemniaczkiem? Ma swoje momenty, jest dosyć sympatyczny i może pochwalić się niezłym finałem, ale zachwytu nie wywołał. Ot, porządny film.
SLOW WEST
Western wywodzący się z Sundance, który dzieje się powoli (jak tytuł nakazuje), aż do końcówki, kiedy dzieje się szybko. Fassbender i Smit-McPhee to fajny duet, krajobrazy urzekają, historyjka jest prosta, ale celnie trafia. Dobrze się to ogląda, bo całość jest krótka i nie zdąży znudzić. Solidna "siódemka".
ZAPROSZENIE (The Invitation)
Ostatni film festiwalu to perełka z festiwalu SXSW - thriller bazujący na zasadzie: dużo ludzi w jednym domu i bulgocząca pod powierzchnią straszna tajemnica. Czy bohater (uderzający podobny do Toma Hardy'ego Logan Marshall-Green) ma paranoję czy faktycznie coś jest nie tak? Świetne, trzymające na gardło kino, które rozkręca się bardzo powoli, by eksplodować w ostatnich 10 minutach. Warto o nim pamiętać.
Jeśli interesuje Was nieco więcej o powyższych filmach i samym festiwalu, to serdecznie zapraszam do wysłuchania świeżutkiego odcinka podcastu Hammerzeit.