Sicario to "płatny zabójca", profesja niezwykle popularna w Kolumbii i najczęściej nierozerwalnie związana z handlem narkotykami. Najnowszy film Denisa Villeneuve'a mierzy się z tą trudną tematyką, a widzowie muszą stawić czoła niezwykle realistycznej opowieści o wojnie, w której zwycięstwo jest w zasadzie niemożliwe. Sicario udowadnia, że nazwisko Villeneuve ma na tyle wysoką jakość, że teraz spokojnie można iść do kina nie "na film", ale "na reżysera". Twórca Pogorzeliska, Wroga i Labiryntu nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ku uciesze widzów, krytyków i szefów wytwórni.
Opowieść, która właśnie weszła do kin, to świadectwo misji, jakiej podjęła się specjalna grupa zadaniowa: odnaleźć nieuchwytnego narkotykowego barona zarządzającego swoim nielegalnym imperium gdzieś z serca meksykańskiej głuszy. Zanim jednak widzowie doświadczą dania głównego, potrzebny jest wstęp. Agentka FBI Kate Mercer wrazz dziarską ekipą dokonuje nalotu na przeciętnie wyglądającą posiadłość gdzieś na obrzeżach Phoenix w Arizonie. Szybka wymiana ognia z grupką łobuzów jest doskonałym punktem wyjścia dla całej historii. Dwie godziny filmu są takie same, jak rzeczy pokazane we wstępie: budowanie napięcia, gwałtowne spięcie i pokazane wszystkim piekło, dotąd skrywające się gdzieś pod powierzchnią (w przypadku owej posiadłości jest to kilkadziesiąt ciał ukrytych za ścianami).
Sicario to w gruncie rzeczy bardzo prosty film. Oto wyposażona w dobrze rozwinięty kompas moralny pani agent musi wejść w tryby wojennej machiny składającej się z członków różnych oddziałów, która to machina rzadko kiedy działa zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami. Jej punkt widzenia zderzy się z osobowościami nowych kolegów po fachu, którzy dużo lepiej rozumieją świat przemytu, morderstw i ogromnych, ubrudzonych krwią, pieniędzy. Ten konflikt trwa przez cały film, zaś historia małymi krokami zbliża się do upragnionego (?) celu. Żadnych zawijasów, scenariuszowych wolt, czy popisywania się. Oto grupa ludzi, która zrobi wszystko, by dopiąć swego. Problem polega na tym, że taka sama grupa jest po drugiej stronie barykady.
Ogromną siłą tej produkcji są stopniowanie napięcia, kilka mistrzowsko wyreżyserowanych scen (wspomniane wyżej intro w Arizonie, przejażdżka przez zatłoczone Juarez, mocno podkreślany w zwiastunach pojedynek na moście i zamykająca historię akcja w Meksyku to najważniejsze z nich) i świetne kreacje aktorskie. Emily Blunt jest wyśmienita w roli nieco zagubionej, ale twardej, gdy sytuacja tego wymaga, agentki (i wcale nie jest jej w tym filmie tak dużo, jak każe sądzić kampania reklamowa), Josh Brolin jest dobry w zasadzie zawsze, ale i tak Sicario jest według mnie filmem Benicio Del Toro. Jego tajemniczy doradca Alejandro to doskonale zagrana postać, która zostaje w pamięci na długo po zakończeniu seansu.
Sicario może pochwalić się także świetnymi zdjęciami Rogera Deakinsa - szerokie, żółte kadry i "Ciasno" filmowana akcja muszą się podobać - oraz minimalistyczną, ale włażącą pod skórę i odpowiednio mroczną ścieżka dźwiękową Jóhanna Jóhannssona. Całość została spięta wysokiej próby reżyserską klamrą i sprawnie dostarczona widzom. Co prawda w kilku momentach pojawiają się delikatne dłużyzny, których wycięcie mogłoby wpłynąć pozytywnie na dynamikę filmu, zaś mocny cios między oczy, jakim jest cała historia, nie jest aż tak mocny, jakby sobie życzyli tego twórcy, ale w ogólnym rozrachunku Sicario to kino bardzo wysokiej próby, które spodoba się fanom reżysera i miłośnikom pustynnych pojedynków między narko-bossami i a stróżami prawa (choć póki co najlepszym filmem Villeneuve'a pozostaje, moim zdaniem, Labirynt).