Recenzja filmu Ave Cezar! - dzień złotej ery Hollywood okiem braci Coen - fsm - 20 lutego 2016

Recenzja filmu Ave, Cezar! - dzień złotej ery Hollywood okiem braci Coen

Recenzja nowego filmu Ethana i Joela Coenów może pójść w dwie strony. Jedni uznają Ave, Cezar! za świetną dekonstrukcję filmowego mitu, mistrzowskie spojrzenie w przeszłość Fabryki Snów, inni pewnie skupią się na braku wyraźnej linii fabularnej, niespecjalnie zabawnych żartach i rozczarowujących gościnnych występach. Moim zdaniem prawda, jak to ona ma w zwyczaju, leży gdzieś po środku. Zapraszam zatem na recenzję, która jedne rzeczy wyjaśni, a inne nie - tak samo, jak film.

Zacznę od tego, co pewnie wielu z Was już wie. Rzecz dzieje się w latach 50-tych, kiedy wytwórnie filmowe były u szczytu ptęgi, a kosztujące miliony dolarów widowiska z gwiazdami były traktowane niemal jak objawienie. Głównym bohaterem jest pracujący dla Capitol Studios Eddie Mannix, teoretycznie producent, a praktycznie facet od załatwiania wszystkiego, gość który zna ludzi, miejsca i zawsze posiada odpowiednie informacje. Zatem gdy Baird Whitlock, gwiazdor największy z największych, znika podczas kręcenia kostiumowego wypasu o Rzymianach i Jezusie, to właśnie Mannix będzie musiał go znaleźć. Bo przecież to nie jest tylko nagłe urwanie filmu po popijawie. To jest najprawdziwsze porwanie z żądaniem okupu.

I co? I fajnie to wygląda, prawda? Ave, Cezar! ma wszystko, czego potrzeba do stworzenia bardzo dobrego filmu i kolejnej udanej produkcji sygnowanej nazwiskiem Coen. Jeśli przeczuwacie tutaj "ale", intuicja Was nie myli. Ale nie do końca się udało. Żeby nie było wątpliwości - Ave, Cezar! to dobre kino, momentami świetne, ale dalekie od geniuszu. Może to kwestia złych oczekiwań? Słabej kampanii reklamowej obiecującej nieco inny film? Być może jedno i drugie naraz, bo po wyjściu z kina czułem pewien niedosyt.

Bracia Coen serwują widzom nostalgiczną wycieczkę w przeszłość, pieczołowicie odtwarzają atmosferę Hollywood sprzed 6 dekad, robią taką kronikę, ale w swoim stylu. A dla niepoznaki wrzucają w środek coś jakby intrygę obudowaną mnóstwem epizodów i gościnnych występów. Innymi słowy - Ave, Cezar! jest filmem nieco w stylu Tajne przez poufne, choć komediowe akcenty są tu bardzo delikatne i rzadko wywołują salwy śmiechu (częściej ma miejsce potakiwanie z uśmiechem na zasadzie "ha, zrozumiałem"). I nie ma w tym niczego złego, chyba że oczekujecie rozbudowanego wątku kryminalnego i fabularnych wolt. Wtedy nie będziecie zadowoleni.

Najlepsze w filmie są wspomniane już epizody, pojedyncze scenki. Przedstawiciele czterech religii rozmawiający o pokazywaniu wizerunku Jezusa w filmie - super. Wizyta w montażowni - super. Znana z zapowiedzi dyskusja między reżyserem-artystą a aktorem-kowbojem na temat poprawnego wymawiania kwestii - super. George Clooney, który gra coraz "bardziej" w kilku dublach jednej sceny - super. Jest tu dużo takich perełek, ale nie są one w stanie wypełnić jakością całego filmu. Bo tak naprawdę historia porwania jest bardzo prosta i nie prowadzi zbyt daleko. Dużo bardziej od rozterek Manniksa ciekawił mnie np. doskonały wątek postaci Channinga Tatuma, który powinien stać się pełnoprawnym, bardzo zabawnym i oryginalnym dziełem. Przez cały seans miałem wrażenie, że gdzieś w tych wszystkich wątkach zakopany jest dużo ciekawszy film, którego nie dane było mi obejrzeć i teraz rzutuje to na końcową ocenę.

Ave, Cezar! to wyśmienite świadectwo przeszłości. Film nakręcony tak, jak robiło się to kiedyś. Symboliczne rozliczenie się z historią filmowego przemysłu. Cały tabun znanych aktorów robi świetną robotę, nawet jeśli na ekranie pojawiają się na kilkanaście sekund. Ale mając to wszystko na uwadze, zawiodłem się. Nie tego oczekiwałem. Za mało filmu w filmie. Poprzednia propozycja Coenów, Co jest grane, Davis? - podobna w tonie, konstrukcji i atmosferze - podobała mi się bardziej, choć też zostawiła z lekkim niedosytem. Rzekłem.

fsm
20 lutego 2016 - 19:08