Powroty starszych marek? Bezapelacyjnie Mirror’s Edge: Catalyst – było to dla mnie jedno z większych nadziei. Seria debiutująca na rynku pod skrzydłami ówczesnego giganta, Electronic Arts, w 2008 roku była czymś nowym, świeżym i dość innowacyjnym, co zauważyć musiał każdy sceptyk. Po blisko 7 latach temat powraca, wszak na czerwiec zaplanowano debiut wspomnianego Catalyst – ni to sequela, ni to prequela, ni to restartu przygód Faith. I nie tylko w temacie historii ta gra ma problem ze znalezieniem własnej tożsamości.
Bardzo ucieszyłem się na wieść, że studio DICE powraca do tematu Faith, sterylnego miasta i totalitarnej organizacji sprawującej kontrolę nad mieszkańcami. Na pierwszym gameplayu wyraźnie było widać skok jakościowy – i to nie byle jaki. Nawet dziś, co zdarza się nieczęsto, tzw. „downgrade” jest niezauważalny, wręcz nie istnieje. Co się oczywiście ceni, jednak to tylko niewielki ułamek tego, co w nowym Mirror’s Edge mi się tak naprawdę podobało.
Nie wiem jak u Was, ale ja przez całą kilkugodzinną zabawę z zamkniętą wersją beta miałem wrażenie, że producenci zbyt rozciągnęli formułę zwartego i nastawionego tylko na historię Mirror’s Edge’a z 2008 roku oraz chęci pogodzenia fanów otwartego świata (szeroko pojęte „GTA-podobnego”). Końcowy efekt nie wyszedł tak, jak życzyłby sobie tego fan „jedynki”.
Przede wszystkim razi mnie struktura środowiska – świat jako ta sławetna piaskownica, w której możesz wykonywać miliard pobocznych aktywności, ale nie kreować dobrą historię. Oczywiście powyższe stwierdzenie nie jest automatycznie prawdą objawioną i nie tyczy się wszystkich – chociażby Rockstara, który pisze świetne scenariusze łączone z sandboksem. Niemniej jednak po kilku pierwszych zadaniach oraz przerywnikach filmowych śmiem mieć obawy dotyczące kondycji fabuły w Catalyst. Rozbicie spójnego wątku, który towarzyszył „jedynce”, na kilka pierwszoplanowych bohaterów (od kiedy Morgan Freeman zajmuje się hodowlą gołębi?) i konieczność wykonywania dla nich/zlecanych przez nich zadań głównych powoduje wytrącenie gracza z rytmu. Tak było przynajmniej w moim przypadku. A to tylko początek obaw, ponieważ nie miałem do czynienia z pełną wersją, więc wtrzymam się od dalszych rozpraw na ten temat (a kilka potencjalnych zarzutów już kiełkuje w mojej głowie).
Najważniejsze jednak jest to, CO DO CHOLERY ZNACZY ODBLOKOWYWANIE UMIEJĘTNOŚCI?! To najbrzydsze dziecko studia DICE, a jednocześnie ofiara postawienia na wbijanie poziomów doświadczenia, czyli quasi-erpegowy element w grze, która totalnie tego nie potrzebuje. Pomijając fakt, że do koncepcji doświadczonej już Faith, która z jakichś powodów zawaliła misję i trafiła do więzienia, to nie pasuje (nagle zapomniała o wszystkim, czego się do tej pory nauczyła?), to jakość tych skilli jest żenująca. Przewrót w przód po lądowaniu? Inny rodzaj kopniaka? Szkoda strzępić ryja!
Miasto Szkła zostało niebagatelnie rozszerzone przy okazji „uwolnienia” gracza z ciasnych korytarzy „jedynki”. Otoczenie sprawia o wiele lepsze wrażenie. Jest przede wszystkim bardziej różnorodne, posiada wiele charakterystycznych wież, budynków, bilbordów oraz poszerzoną paletę kolorów. Świetnie prezentuje się także gra świateł – szczególnie w nocy. Wtedy trasy są bardzo klimatyczne. Na plus zaliczyć też można uproszczony i bardzo efektowny model walki. Z tym że ten zaprezentowany w oryginalnym Mirror’s Edge, kiedy gra pozwalała na rozbrojenie rywala i wyeliminowanie pozostałych za pomocą broni palnej, był zdecydowanie bardziej „ludzki”. Wyraźnie zaznaczono, że giwery to tylko dodatek – korzystanie z nich, faktycznie, było nieopłacalne. W tej kwestii producenci Catalyst sztucznie nas ograniczyli. Koniec końców Faith nie prezentuje też formy godnej mistrza najznamienitszych sztuk walki (do dyspozycji mamy tylko kopniaki – zarówno z ziemi, jak i z powietrza – oraz ciosy pięścią), lecz z pewnością mogłaby aspirować do występów w Teatrze Bolszoj, ponieważ gracja z jaką eliminuje adwersarzy, tańcząc pomiędzy nimi, jest godna podziwu.
Na pstryczka w nos zasługuje również zachowanie antagonistów. Oprócz tego, że w dużej mierze stoją, gubiąc się w sytuacji (co jest poniekąd zrozumiałe), to ich aparycja pozostawia wiele do życzenia – podobnie zresztą jak ta głównej bohaterki. Biegnąc Faith miałem wrażenie, że kurierka nic nie waży, a wspomniani wrogowie wyglądają niemal tak samo – upadają niczym kukły, a walimy w nich jak w manekiny.
Finalnie jestem Mirror’s Edge: Catalyst bardziej rozczarowany niż zadowolony. Cieszyłem się, kiedy zapowiedziano powrót jednego z oryginalniejszych IP, lecz teraz nie wiem, naprawdę nie wiem. Dzieło Szwedów to będzie niewątpliwa gratka dla fanów bicia wszelkich rekordów, ponieważ możliwość kreowania własnych tras daje niezwykle duże pole do popisu. Jednak czy tego oczekiwaliśmy od Faith oraz jej walki z megakorporacją? Odpowiedzcie sobie sami.