Dzień Niepodległości: Odrodzenie - recenzja filmu - fsm - 27 czerwca 2016

Dzień Niepodległości: Odrodzenie - recenzja filmu

20 lat to dla kinematografii sporo czasu. Moda się zmienia, technologia się zmienia, publiczność też się zmienia. Spec od kina katastroficznego, mistrz wysadzania znanych budynków w powietrze, Roland Emmerich, wraca z kontynuacją produkcji, która dwie dekady temu wyniosła go na hollywoodzki szczyt. Czy Dzień Niepodległości: Odrodzenie ma szansę powtórzyć sukces poprzednika? Czy film o kolejnej inwazji kosmitów jest w ogóle komukolwiek potrzebny?

Odpowiadając krótko: nie i nie. Dzień Niepodległości z 1996 roku to wielki film. Może niespecjalnie dobry, pełen scenariuszowych idiotyzmów, zbyt nadmuchany, ale przy tym szalenie rozrywkowy i wyznaczający pewne standardy. Bardzo lubię tę produkcję i okazjonalnie (dzięki nieśmiertelnej telewizji ze słoneczkiem w logo) do niej wracam bez poczucia żenady. Mając na uwadze takie hasła jak "wybuchy", "kosmici", "Ameryka", "bardziej", "więcej", "zabawa" i "niczego tu nie można traktować serio" zasiadłem w kinowym fotelu i przeżyłem nowy Dzień Niepodległości, by teraz zdać Wam z niego raport.

Fabułę można zbyć jednym zdaniem: kosmici w "jedynce" wysłali do bazy sygnał z prośbą o pomoc i właśnie teraz nowe międzygwiezdne zagrożenie zbliża się do Ziemi, a pozyskana po wojnie supernowoczesna technologia może nie wystarczyć do obrony ludzkości. Innymi słowy: pretekst do demolki. Szkoda zatem, że Odrodzenie nie jest udanym filmem. Pal licho potęgowane przez dziwny montaże szalejące jednostki czasu i odległości (dojechać czy dolecieć skądkolwiek dokądkolwiek można zawsze w dobrym momencie, a różnego rodzaju liczniki odliczające czas do zagłady są pauzowane poza kadrem zdecydowanie zbyt często), niesamowite zbiegi okoliczności, nielogiczność w zachowaniu czy brak natchnienia w powielaniu scen z poprzednika. To dałoby się przeżyć, wszak w dużej mierze tego i tak wszyscy się spodziewali...

Nie można natomiast wybaczyć niskiego poziomu rozrywki zapewnianego przez nową produkcję Emmericha. Teksty są słabe, humor wymuszony, destrukcja bezduszna i plastikowa, zaś nowe postacie w większości wyprane z jakiejkolwiek osobowości. Odrodzenie jest nie tyle kontynuacją, co jednoczesnym rebootem i niezamierzoną parodią. W obliczu tak potężnego wroga i totalnej destrukcji, większość bohaterów traktuje wszystko zdecydowanie zbyt lekko, znajdując czas na mało śmieszne żarciki (a ilość pełnych napięcia "aaaaaaa" wygłoszonych przez Liama Hemswortha przekracza wszelkie granice), a śmierć tych czy innych osób nie wywołuje żadnego - nawet sztucznie podkręconego muzyką czy pompatyczną przemową - wrażenia.

Seans mimo wszystko nie był zupełnie stracony. Nowy Dzień Niepodległości może się momentami podobać - trafiają się ładne kadry, jakkolwiek sztucznie demolka by nie wyglądała, skala robi wrażenie, a podkręcony do granic absurdu finał (kojarzący się z grą komputerową) zapewnia sporo frajdy. Jeff Goldblum i Brent Spiner to jedyni aktorzy, którzy czerpali choć trochę radości z pobytu na planie, a nowy heros w postaci afrykańskiego watażki będzie dla wielu najlepszą (w rozumieniu "jak oni mogli na coś takiego wpaść?") częścią filmu. Byłem na seansie w Imaksie i przyznaję, że jeśli w ogóle nowy film Emmericha oglądać, to na możliwie największym ekranie i z największą głośnością. Nawet konwersja 3D była zrobiona zupełnie znośnie.

Dzień Niepodległości: Odrodzenie to niewykorzystana szansa na połączenie nostalgii i gigantycznego budżetu. Podczas oglądania filmu śmiałem się często, ale mam wrażenie, że w zupełnie nieodpowiednich momentach. Średnie to wszystko, niemądre i rajcujące dużo mniej, niż bym sobie tego życzył. Poczekajcie do premiery na Polsacie.

PS Jeśli pragniecie bardziej zjadliwej i pełnej spoilerów recenzji, zapraszam za kilka dni do podcastu Hammerzeit

fsm
27 czerwca 2016 - 15:04