Nie będę ukrywać, że ta recenzja miała wyglądać nieco inaczej. Uniwersum Bourne'a bardzo lubię i to, że nie tknąłem w życiu książek Ludluma za bardzo mnie nie gryzie (wytknijcie mnie palcami, ale uważam, że wertowanie kartek po obejrzeniu filmów Greengrassa oraz Limana nie będzie tak samo atrakcyjne).
Do zmiany zmusiła mnie jednak ocena wystawiona przez Improbite'a. Ocena z którą nijak nie mogę się zgodzić. Dlatego też nazwijcie ten tekst kontrrecenzją, przeciwwagą do jego zwierzeń i...próbą wyciągnięcia Was w letnie popołudnie do kina. Co ważne – do kolegi Improbite'a nie żywię urazy :) I proszę bez hejtów! :>
Ale o co dokładnie chodzi? Improbite jako pierwszy zarzut w kierunku Jasona Bourne'a uznaje wtórność, schematyczność. Tak jakby zapomniał, że 95% wszystkich filmów wchodzących do kin to copy&paste już zagnieżdżonych w kinematografii klasyków. Współczesne superprodukcje tak bardzo czerpią z pewnych wzorców lub mody na niektóre fabularne rozwiązania, że trudno je od siebie odróżnić. Z ręką na sercu – obejrzyjcie sobie przykładowo serię Niezgodna oraz Więźnia labiryntu. Dla średnio wprawnego twórcy filmów na Youtube zmiksowanie obu obrazów nie wiązałoby się w żaden sposób z utratą fabularnego sensu. To, co najważniejsze we współczesnych blockbusterach znajduje się w środku. To bohaterowie, to intryga, sceny akcji, humor i...zakończenie. Bo jeśli widz przez 2 godziny siedzi wbity w fotel po raz n-ty jarając się rolą Downeya Jr, to chce, aby w ostatnich 5 minutach jego bohater przeżył. I jeśli przeżyje, to będzie domagać się sequela nie zważając na fakt, iż po raz miliardowy ujrzał w ekranizacji komiksu „wielką bitwę w dużym mieście” czy po prostu happy end. Czy Jason Bourne posiada zalety, które gwarantują rozrywkę na wysokim poziomie? To już oceniają ludzie za pomocą cyferek w box office – o ile mi wiadomo pierwszy weekend był dla nowej odsłony bardzo dobry.
Argument o schematyczności nowego Bourne'a jest moim zdaniem miałki również z innego powodu – owa schematyczność dotyka bowiem tematów wciąż niewyeksploatowanych na dużym ekranie. Media społecznościowe, prywatność, inwigilacja to rzeczy, które w produkcjach o budżecie +100 milionów $ praktycznie nie zostały rozwinięte, ba, są marginalizowane. Bourne jak na kino dla nastolatków (kategoria wiekowa PG-13) podejmuje trudną i poważną dyskusję na temat współczesnego zaczadzenia różnej maści narzędziami do wymiany informacji i za to należą się twórcom brawa. Nawet jeśli realizacja tego wątku jest w pewien sposób ułomna (a jest – czego nie ukrywam). Dopóki ktoś nie zrobi tego dobrze, śmiem twierdzić, że widownia wciąż będzie niezaspokojona.
W kolejnym akapicie kolega Improbite życzy sobie, aby Bourne, cytuję, „jechał w Bieszczady”. Tylko, że w „Bieszczadach” główny bohater znajduje się właśnie na początku filmu – żyje poza systemem, tłucze się na undergroundowych arenach. To co prowokuje go do powrotu z zaświatów jest moim zdaniem nie tylko logiczne, ale również motywujące. Szczerze, nie rozumiem ludzi którzy marudzą na tego typu rozwiązania. Co ma lepiej działać na głównego bohatera i zmusić do działania? Nowy model Iphone'a w drodze? Premiera kart Nvidii? Bohater grany przez Damona dostaje na klatę informację o swoim ojcu oraz programie szkolenia agentów. To wzbudza w nim początkowe wątpliwości, ale rozwój akcji powoduje, że ostatecznie robi z tego prywatną wendettę. Czy bohaterowi potrzeba czegoś więcej do szczęścia? Moim zdaniem nie, choć w recenzji Improbite'a da się wyczytać, że „film jest pusty”. Pytanie zasadnicze – co mogłoby sprawić, że ten stałby się pełny?
Jednym z kolejnych zarzutów jest rzekome łamanie praw fizyki w scenach akcji. Musicie mi uwierzyć na słowo – jak tylko przeczytałem te słowa to japa mi się otworzyła do podłogi i tak już została. To jest bowiem moment, w którym warto zestawić Jasona Bourne'a z dowolnym blockbusterem z tego roku. Wystarczy również liznąć trochę filmografii Greengrassa, aby zrozumieć, że jest to reżyser stawiający właśnie na realizm – i nowy Bourne nie jest tutaj wyjątkiem. Jedynym momentem w tym filmie, który wymyka się nieco spod kontroli (ale jest cholernie spektakularny) jest pościg w Las Vegas. Zważywszy jednak na fakt, że w ostatnich częściach Fast&Furious dochodziło do naprawdę ekstremalnych sekwencji, a kino superbohaterskie w ogóle zrywa hamulce w jakimkolwiek aspekcie, nowy Bourne jawi się jako kino akcji wyjątkowo wysmakowane, zrównoważone i szanujące percepcję widza. Ani razu w trakcie seansu nie zawiesiłem mojej niewiary w to, co dzieje się aktualnie na ekranie (a jestem bardzo upierdliwy).
I na koniec kilka słów prosto z serca i umysłu. Nowego Bourne'a bardzo się obawiałem i czułem podskórnie, że twórcy uruchomią cały festiwal fajerwerków. Jakież było moje zdziwienie, gdy przez pierwsze 30 minut oglądałem...naprawdę solidną kontynuację trylogii. Niemal każdy element tej historii jest świetnie wpasowany, a znane nuty niespecjalnie mi przeszkadzały. Nie jest to może produkt idealny, w kilku fragmentach bywa naiwny, w innych zbyt banalnie podchodzi do opisanego wyżej problemu inwigilacji. Z drugiej strony jest to dla mnie jedna z wyróżniających się superprodukcji tego lata, nawet niegłupia, zrealizowana z serduchem. Przede wszystkim jest to udane rozwinięcie, tego co doskonale znamy i co daje dobry punkt wyjściowy do następnej kontynuacji.
OCENA 7+/10