Raport z oblężenia, czyli jak gra się w alfę Besiege
Serio wróć: Tony Hawk's
Pamiętajcie o: Alpha Protocol
Przewodnik po tegorocznych festiwalach i koncertach rockowych w Polsce
"Harley mój" - o motocyklach i gangach w popkulturze
Assassin’s Creed w wiktoriańskiej Anglii – jak geografia wpływa na nasz odbiór serii?
Trzeba wyjaśnić sobie kilka rzeczy. Z jednej strony – nie ma niczego, co irytuje mnie na rynku gier wideo tak bardzo jak powtarzalność, która od niepamiętnych czasów wślizguje się niczym pasożyt do wnętrza ciekawie zapowiadających się tytułów, by zamienić je w cuchnące zgnilizną zombie. Z drugiej – widzę przejrzystą różnicę między tym, jak pewne studia doskonalą swój koncept, przenosząc go w coraz bardziej doszlifowanej formie do swoich nowych produkcji, a postawą, która popycha chciwych deweloperów do korzystania z dokładnie takich samych rozwiązań, nie dotkniętych żadnymi usprawnieniami. Dzisiaj nie będziemy rozmawiać o negatywnych bohaterach, ale raczej o tych, którzy przez lata wsławili się jako fachowcy znani z płodzenia konkretnego typu gier.
Już niedługo rozpoczyna się trzeci sezon Arrow, o którym zdążyłem już napisać więcej niż kilka słów, z tejże okazji i coby jednocześnie dociągnąć do końca krótki cykl komiksowych artykułów, postanowiłem zebrać w jednym miejscu wszystkie interesujące internetową brać premiery seriali, opartych na popularnych komiksach. Jesteście ciekawi, czy któryś z debiutujących superbohaterów zagrozi niezachwianej dotąd pozycji Olivera Queena?
Najbardziej wymagająca walka w dotychczasowym życiu Olivera Queena zakończona. Zamknięto (choć, znając świat superbohaterów, ciężko w to tak naprawdę uwierzyć) wątek, który napędzał cały drugi sezon – walkę ze Sladem Wilsonem, znanym także jako Deathstroke. Końcówka dwudziestego trzeciego epizodu nie pozostawia jednak złudzeń, że wątków napędzających trzeci rozdział w historii tego niegdyś niepozornego bawidamka będzie sporo. Pozbawiają wątpliwości w tej kwestii także informacje prasowe, zapowiadające poszerzanie telewizyjnego uniwersum DC i nadejście nowych, kluczowych dla historii Queena postaci. Jakich? Uwaga na drobne spoilery!
Marvel zdominował rynek. Wszędzie w ciągu ostatnich kilku lat widzimy spełniających w dużej mierze kanon posłuszeństwa wobec Większych Spraw patetycznego Kapitana Amerykę, luzackiego Iron Mana, dziarskiego Thora czy ostatni hit - zupełnie oderwanych od rzeczywistości Strażników Galaktyki. Walkę, po kilkuletnim nokdaunie, zaczyna w końcu podejmować DC Comics, rozpoczynając serię filmów z Supermanem, by potem połączyć go z Nietoperzem w coraz bardziej imponującym (jeśli chodzi o obsadę) Batman v Superman. W całym tym zgiełku, wśród wszystkich przepychanek, widzowie zdają się zapominać, że jeszcze niedawno pojęcie "superbohater" niekoniecznie musiało kojarzyć się z wyżej wymienionymi gigantami.
Niezwykłą przyjemność sprawia mi cofanie się w czasie o te kilka lub kilkanaście lat, przed którymi bawiłem się z grami, należących do tych praktycznie już zapomnianych. Z bólem serca muszę przyznać, że nie byłem aż tak zapalonym graczem lub może nie notowałem w pamięci czasu spędzonego przed komputerem tak skrupulatnie, aby być w stanie oprzeć swój artykuł na niezliczonej liczbie kolejnych przykładów, wykopałem jednak z czeluści mojego mózgu ten diament. Pamięta ktoś jeszcze Gorky?
Porządne seriale pochodzące z naszej pięknej ojczyzny można policzyć na palcach pary, w której mężczyzna pracuje jako niezbyt rozważny drwal. Kraje skandynawskie – dla przykładu – pokazały, że nakłady finansowe czy położenie geograficzne (jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi) nie robią żadnych problemów przy produkcji telewizyjnych przedsięwzięć, które mają zachwycić widzów. Spoglądając na „Borgen”, „The Killing” czy „Most nad Sundem”, wszystkie wydane w ciągu ostatnich kilku lat, napełniają się łzami oczęta konsumenta, co to pamięta jeszcze „Pitbulla”, „Odwróconych”, „Alternatywy” czy nawet „Alfabet Mafii”, a który przestał już liczyć na jakąkolwiek rezurekcję rodzimej sztuki z małego ekranu. A może jednak jest jeszcze jakaś nadzieja...?
Dzisiaj mija trzydzieści lat, od kiedy świat „metalheadów” przywitał jeden z najlepszych heavy-metalowych albumów w historii - „Powerslave” wydany we wrześniu 1984 roku przez zespół, który już wtedy miał potencjał, aby zostać legendą. Iron Maiden. Należy im się chyba ode mnie kilka słów z tego tytułu, czyż nie?
Dla wielu z Was (i dla mnie, całe szczęście, ostatni raz) pewnie dzisiejszy dzień był kwintesencją strachu, kiedy to po raz kolejny musieliście stanąć przed murami swojej szkoły, co samo w sobie budzi już skojarzenia z klasykami niezwykle emocjonującego gatunku, jakim jest horror. Lubię jednak, kiedy moje życie jest nad zwyczaj intensywne, a wyjątkowo efektywnym sposobem stymulacji własnych zmysłów jest nic innego, aniżeli granie w produkcje, w których naszym głównym celem jest przeżycie. Najczęściej stoimy w tej walce na przegranej pozycji, bowiem naszą postać ogarnia z każdej możliwej strony gęsty jak smoła mrok, a oręż, jakim władamy można by bezstratnie zamienić na stalową łyżeczkę, nie mniej jednak jest pewien urok w tych masochistycznych przygodach. A tych, uwierzcie mi, będzie w ciągu najbliższego roku na pęczki.