Każdy z fanów wirtualnych pól walki, czy to na froncie Battlefielda, Call of Duty, Army czy innych pierwszoosobowych strzelanin, ma jakiś swój styl gry, charakterystyczne nawyki, które, moim zdaniem, można przypisać do jednej z dwóch grup - umownie postanowiłem nazwać je stylem szturmowca i stylem snajpera. Zastanawialiście się kiedyś, który styl bardziej charakteryzuje wasze zachowania na wirtualnych strzelnicach?
Cthulhu – fikcyjne monstrum, które dzięki kulturze zaczęło żyć własnym życiem. Do tego stopnia, że wielu ludzi doskonale kojarzy sylwetkę giganta o fizjonomii twarzy ośmiornicy, zaś mało wiedzą (lub, o zgrozo, kompletnie nic) o jego twórcy, którym był pisarz grozy H. P. Lovecraft. Jako człowiek prowadził żywot wyrzutka, nie pasującego do swojej epoki i o przestarzałych poglądach, więc nic dziwnego, że tak jego dokonania, jak i śmierć odbiły się niewielkim echem we właściwych mu czasach. Jednak jego proza, przechowana przez kolegów po fachu i szybko pokazana szerszej publiczności, zdobyła coś, o czym Lovecraftowi się nie śniło – uznanie oraz stałe miejsce na półce z klasykami. Pech chciał, że długi czas nie miałem okazji poznać żadnej z jego powieści. Aż w końcu natrafiłem na zgrabnie wydany zbiór „the best of” w bardzo dobrym przekładzie (książka „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”). Naturalną koleją rzeczy zostałem entuzjastą horroru Lovecraftowskiego i aż przeszły mnie ciarki, gdy przypomniałem sobie pewien fakt. Przecież gdzieś, kiedyś, coś mi mignęło o grze z wielce wymownym tytułem Call of Cthulhu: Mroczne Zakątki Świata…
Counter-Strike jako ikona e-sportu i pewien element popkultury w ogóle – już chyba nikogo to nie dziwi. Wspólne partie z kolegami w kafejkach, gdzie piętnastocalowe CRT-ki wyświetlały kanciaste i nieostre lokacje z poczciwego 1.6, zdążyły odejść w zapomnienie i pozostać w nostalgii milionów graczy. Później mieliśmy jeszcze Condition Zero oraz Source’a, które mnie nie przekonały, ale patrząc na co niektórych – to i owszem. Niemniej jednak na dłużej przyciągnął mnie Global Offensive, czyli najnowsza propozycja Valve na sprostanie legendzie.
Któż nie lubi zbieractwa? Kapsle, znaczki i inne pierdoły w wieku dziecięcym, po dorwaniu się do pada zastąpione przez jakieś trofea, achievementy, ekwipunek… Coś jest takiego w pierwotnej naturze człowieka, że lubimy kolekcjonować. Tej samej pierwotnej naturze będziemy schlebiać, jeśli przedmiotem kolekcjonowania będą śmiercionośne spluwy w niezliczonych wariantach. A jeśli dodać, że kolekcjonowanie to wiąże się z wypruwaniem flaków (w których de facto – i wbrew logice – mogą znajdować się kolejne spluwy) i rozrywaniem ciał, nasze pierwotne ego z radości zacznie ryczeć i wymachiwać kijem. Witamy na Pandorze. Po raz drugi, w Borderlands 2.
Przyznajcie się, kiedy ostatnio przejście strzelanki stanowiło dla was pewne wyzwanie, staraliście się pokonać dany etap jeszcze raz "na czysto", a każda misja zmuszała was do odrobiny cierpliwości i częstego wykorzystywania dostępnych gadżetów? Jeśli nie graliście w najnowszą (dość rewolucyjną) część Ghost Recona, to możecie mieć problem z przypomnieniem sobie tytułu takiej produkcji. Na szczęście Duchy przychodzą z odsieczą.
Początkowo tytuł tego felietonu miał brzmieć "Call of Duty: Ghosts - rewolucja czy ewolucja?", jednak po chwili zastanowienia stwierdziłem, że odniesień i porównań do Battlefielda 4 byłoby tak dużo, że lepiej nieco zmienić podejście i zamiast tylko zastanawiać się nad ilością i jakością zmian w nowej podserii (wciąż) najpopularniejszej strzelanki na wszystkich platformach, porównać je do tego, co szykuje konkurencja. To co, karabiny w dłoń?
Jak już nieraz pisałem, nie przepadam za grami FPS. Właściwie, od czasów „Quake’a III” wciągnął mnie tylko „Bulletstorm”. Wszelkie inne miały niemiły zwyczaj odrzucać mnie nudą po kilkunastu minutach. Nie żeby były słabymi grami, po prostu taki mam gust… Serię CoJ znam tylko z pierwszej odsłony (przy dwóch podejściach, dwukrotnie odrzuconej z ziewnięciem), dwójki nawet nie miałem ochoty wypróbować. Jak zapewne się domyślacie, trójki tym bardziej. Klimat Dzikiego Zachodu też nie jest moim ulubionym – może i ma garść uroku, ale zdecydowanie bardziej wolę go w filmach niż w grach. Co w takim razie sprawiło, że sięgnąłem po nowego CoJ? Nie ukrywam, że były to przede wszystkim skillshoty i komiksowa grafika. Oczywiście miałem spore wątpliwości, czy gra da mi coś poza ładnymi zdjęciami?
Witam po dłuższej przerwie, spowodowanej natłokiem spraw o wiele ważniejszych niż pisanie duperelków tematycznie umiejscowionych w okolicach ogólnie pojętej branży rozrywkowej. Nie zagłębiajmy się jednak zbytnio w osobiste życie autora i przejdźmy do meritum dzisiejszego artykułu.
Pamiętacie jedną z odsłon Brudnego Harry'ego - "Nagłe Zderzenie"? Kojarzycie, czym Clint Eastwood straszył bandziorów wszelkiej maści? Dla tych, którzy mają zaćmienie umysłu, cierpią na sklerozę lub po prostu nie oglądali przepraw detektywa Callahana z różnorakimi sukinkotami (wstyd większy niż chodzenie w kalesonach, tak na marginesie), mała podpowiedź:
Ten zajeduży, zajemocny i zajegłośny pistolet to Auto-Mag, który strzela ulubioną amunicją Harry'ego - .44 Magnum. Każdy, kto zobaczył go na ekranie, skrycie śnił, by choć raz wypalić z takiej armaty, a różnoracy filmowcy dawali ową działającą na wyobraźnię spluwę głównym bohaterom swoich dzieł (choćby Charliemu Bronsonowi w "Życzeniu Śmierci").
Ile razy już narzekałem na sytuację FPSów na rynku, chyba nie sposób zliczyć. Ponieważ nieprędko chyba czeka nas rewolucja w tym gatunku, dobrym sposobem jest po prostu powrót do tego co dobre i sprawdzone: staroszkolnych shooterów FPP. W niniejszym zestawieniu przedstawiam Wam garść gier, które z ogromną chęcią ujrzałbym na swym ekranie. Trzy z nich to pewniaki (bardzo znane i uznane tytuły!), zaś o drugiej części zestawienia nie wiemy w zasadzie nic... a szkoda.
Rios i Salem nie mają lekko. Do niedawna pierwszorzędny duet zbójów-najemników na usługach T.W.O., teraz wsparcie młodziaków – Alfy i Bravo. W dodatku zostali przez wspomnianą dwójkę wygryzieni z czołowych miejsc, czego efektem jest zmiana obsady najnowszej części Army of Two o podtytule The Devil’s Cartel. W rolach głównych nie widzimy już charyzmatycznego tandemu, a dużo mniej wyrazistych, płaskich i niczym nie wyróżniających się „kotów”. To właśnie Alfa oraz Bravo starają się upodobnić do starszych kolegów, lecz bardzo kiepsko im to wychodzi. To najpoważniejsza, i jak dotąd najgorsza, z możliwych decyzji podjętych przez deweloperów – Visceral Games.