Czterech wspaniałych i bazylion broni - recenzja Borderlands 2 - Montinek - 19 sierpnia 2013

Czterech wspaniałych i bazylion broni - recenzja Borderlands 2

Montinek ocenia: Borderlands 2
88

Któż nie lubi zbieractwa? Kapsle, znaczki i inne pierdoły w wieku dziecięcym, po dorwaniu się do pada zastąpione przez jakieś trofea, achievementy, ekwipunek… Coś jest takiego w pierwotnej naturze człowieka, że lubimy kolekcjonować. Tej samej pierwotnej naturze będziemy schlebiać, jeśli przedmiotem kolekcjonowania będą śmiercionośne spluwy w niezliczonych wariantach. A jeśli dodać, że kolekcjonowanie to wiąże się z wypruwaniem flaków (w których de facto – i wbrew logice – mogą znajdować się kolejne spluwy) i rozrywaniem ciał, nasze pierwotne ego z radości zacznie ryczeć i wymachiwać kijem. Witamy na Pandorze. Po raz drugi, w Borderlands 2.

Pierwsza rzecz, która wymaga uwagi, to fakt, że był to mój pierwszy kontakt z tworem Gearbox. Do gry podchodziłem więc na świeżo, bez bagażu doświadczeń związanego z „jedynką” – i być może dlatego ten zwariowany mix RPG i strzelaniny tak bardzo mi zasmakował. Na szczęście, fabularnie Borderlands nigdy nie prezentowało jakoś wybitnie wysokiego poziomu, z historii robiąc raczej pretekst do kolejnych żartów, toteż wsiąknięcie w świat przyszło bez większych problemów, a i pojawiające się postacie z oryginału bardzo szybko stały się bliskie jak starzy znajomi.

Welcome to Pandora, kiddos

Krótkie nakreślenie, o co chodzi, powinno rozwiać wszelkie wątpliwości propo ambicji scenarzystów. Oto na Pandorze, planecie dotąd nietkniętej porządkiem, źródle wszelkich szumowin, psychopatów, morderców, pojawia się koleś o ksywce Handsome Jack z przejętą przez niego korporacją Hyperion. Wielkodusznie postanawia zaprowadzić ład i porządek, następnie dobrać się do osławionej krypty z wielkimi skarbami (a właściwie nawet czymś więcej), itd. Tym samym podpada czwórce głównych bohaterów, którzy jako „poszukiwacze krypt” (szczególnie znienawidzeni przez Jacka) nie lubią, jak ktoś podbiera im ich zabawkę, a już tym bardziej, gdy przy tym próbuje ich zabić… Głębokie jak kałuża, niemniej same postacie przewijające się przez grę mogą zainteresować. A na pewno już rozbawić. Taki Handsome Jack w ciągu całej przygody stał się jednym z moich ulubionych schwarzcharakterów – oto mamy tu przypadek klinicznego samouwielbienia, przerośniętego ego, specyficznego poczucia humoru i wredoty, której trudno nie polubić… Dość powiedzieć, że w trakcie każdej misji czekałem na kolejne docinki względem poczynań gracza. No i nie można zapomnieć o pozostałych indywiduach Pandory, że wspomnę choćby o skrzywionej psychicznie specjalistce od materiałów wybuchowych… Będącej uroczą trzynastolatką, herbatkę z misiami przerywającą wysadzaniem w powietrze bandytów.

Ogólnie rzecz biorąc czarny humor, którym przesycone jest Borderlands 2, nie może się nie podobać. Zwłaszcza, że twórcy co i rusz puszczają do gracza oko, nierzadko nawiązując do różnych gier i filmów, w głównej mierze w celu robienia sobie z nich jaj. Samo wyłapywanie smaczków stanowi niezłą zabawę… Ale dajmy już z tym spokój, jako że większość ludzi gra w Borderlands dla rozróby i co-opu, o których nie pisnąłem jeszcze nawet słowa.

Jeśli państwo spojrzycie w lewo, ujrzycie bandytę rozjeżdżanego przez pociąg. Uroki Pandory nie znają granic.

Więcej rozwałki, więcej gnatów, więcej WUB WUB*

Jak wielu już wiadomo, pod względem rozgrywki mamy tu do czynienia z połączeniem FPSa z elementami RPGa i zbieractwa a’la Diablo. Z każdego napotkanego wroga, przy odrobinie szczęścia, może wypaść losowo generowany element wyposażenia – najlepiej, jeśli będzie to jakiś mocarny karabin. Wartościowe rzeczy dostajemy również za wykonywanie kolejnych questów (tak fabularnych, jak i pobocznych), lub znajdujemy je w skrzyniach rozsianych po świecie gry. Twórcy chwalą się, że znajdziemy tu „bazylion” broni, i trudno się nie zgodzić. O ile znajdowane przypadkowo gnaty niewiele się od siebie różnią i są trochę bezpłciowe, tak nagrody za co trudniejsze zadania zaskakują za każdym razem. Spowolnione pociski, kilkanaście kulek w jednym naboju do pistoletu (!), rozkręcane karabiny… Jest w czym przebierać, a że większość czyni konkretne spustoszenie w tłumie wrogów, strzelanie w Borderlands 2 jest czystą przyjemnością.

Z RPGa, oprócz wymieniania ekwipunku, gra zapożycza rozwój postaci i pseudo-otwarty świat z questami. Mamy czterech bohaterów, więc niejako cztery klasy, a każda ma po trzy drzewka umiejętności i charakterystyczne dla siebie zagranie. Gunzerker potrafi w szale strzelać z dwóch sztuk broni naraz, Comanndo stawia wszędzie automatyczne wieżyczki strzelnicze, Siren więzi wrogów w wyrwach do innego wymiaru, a zabójca Zer0… Cóż, jest zabójcą, z piekielnie ostrą kataną do smyrania wrogów po karkach. Nie wdając się w szczegóły, wszystko jest całkiem nieźle pomyślane, jednak zdobywanie kolejnych poziomów (niezbędnych do ulepszania zdolności) przychodzi bardzo powoli. Na dodatek gra jest stosunkowo trudna, co potęguje efekt „wąskiego gardła” levelów. Już wyjaśniam: otóż przeciwnicy o poziomie identycznym z naszym gwarantują wyrównaną walkę. Dwa poziomy słabsi są już mięchem armatnim, padającym od byle strzału. A mocniejsi o poziom lub dwa nacierają z siłą buldożera, równając nas z glebą. Trochę to irytuje, tym bardziej że ci słabsi dają żałosną ilość doświadczenia i w celu rozwoju cały czas trzeba szukać guza w niebezpiecznych misjach. Niby fajnie, ale czasem zbyt długo i uciążliwie. W każdym bądź razie w pojedynkę…

Jako DLC możemy dorwać gościa, którego umiejętnością jest atakowanie wrogów  toporem... Eee... Toporopiłą. Fontanny krwi included.

Oto bowiem z kilkoma kompanami (do czterech graczy w jednej grupie) znacznie łatwiej utrzymać się przy życiu, a przy okazji gra się o wiele przyjemniej, niż w pojedynkę. Co prawda Pandora rzuca naprzeciw nam odpowiednio podrasowane do liczby graczy zastępy wrogów, lecz my w zamian o wiele szybciej zgarniamy doświadczenie i mamy szansę na lepszy łup… O ile któryś z nadpobudliwych kompanów nie podbierze nam zdobyczy spod nosa. Dlatego też najlepiej grać ze znajomymi – wtedy wymiana przedmiotów, rozdzielanie łupów i taktyczne planowanie starć gwarantuje naprawdę świetną zabawę. Na obcych graczach można się mocno sparzyć – zwłaszcza, jeśli rozbiegają się po mapie, aktywują Ci dziesiątki questów i nie pozwalają nawet pobieżnie wysłuchać zabawnych rozmów z NPCami… Przy okazji, wypada pochwalić świetne rozwiązanie problemu z questami fabularnymi – jeśli ukończymy u kogoś misję z dalszej części gry, na „naszej” Pandorze i tak będziemy w swoim miejscu w fabule, a po dojściu do wspomnianego, ukończonego już zadania, gra zaoferuje nam jego pominięcie.

Jak zwykle, impreza zaczęła być gorąca dopiero po użyciu pocisków zapalających...

Nie ma róży bez kolców

Istnieje jednak kilka słabostek w gameplay’u, o których nie omieszkam wspomnieć. Przede wszystkim irytuje nachalny respawn wrogów, od którego człowieka szlag trafia. Świat Pandory został podzielony na dużą ilość sporych, niekiedy otwartych obszarów, między którymi zmuszeni jesteśmy podziwiać ekrany ładowania. Po każdorazowym wyjściu z danego obszaru na nowo jest on zasiedlany przez wrogów wszelkiej maści. Nie ma nic gorszego, gdy po półgodzinnym wycinaniu w pień obozu bandytów quest wymaga wrócenia się do innej lokacji, a następnie znów do samego centrum obozu – wizja kolejnych 30 minut trzebienia populacji TYCH SAMYCH gości w TEJ SAMEJ okolicy sprawia, że zadanie od razu ląduje w zakładce „ignorowane”. Oprócz tego same lokacje potrafią zdenerwować kwestią transportu. Nie wiem, kto w Gearboxie zajmuje się opracowywaniem sterowania pojazdami, ale niech lepiej rzuci to w diabły i zacznie parzyć kolegom kawę. Po prostu nie da się precyzyjnie tym kierować… To jednak nic, bowiem gdy stracimy taki wóz przykładowo na środku pustyni, czeka nas 5 minut monotonnego marszu do najbliższej stacji pojazdów. O ile jakiś bandyta się nie zlituje i nas nie rozjedzie.

Ostatni już zarzut mam do kwestii ekwipunku. Po pierwsze, zarządzanie zgromadzonym przez nas śmieciem jest dosyć uciążliwe i wiąże się z jeżdżeniem po długiej liście w dół i w górę po kilka razy. Najbardziej niedopracowany jest jednak system porównujący znaleziony przez nas oręż z tym, który aktualnie posiadamy. Owszem, ładnie wyszczególnia parametry i wskazuje gnata o lepszych statystykach… Jednak nie porównuje znaleziska z bronią tej samej klasy – którą akurat schowaliśmy w ekwipunku – tylko ze spluwą aktualnie trzymaną przez nas w łapach. System w ogóle nie zwraca uwagi na to, że rozpatruje przykładowo statystyki dwóch różnych rodzajów broni, co prowadzi do genialnych spostrzeżeń, że moja snajperka ma lepszą celność od leżącego na ziemi shotguna. Nie no, naprawdę?! I zamykając krótką wyliczankę potknięć – dlaczego pieniądze i amunicję z ziemi bohater zbiera automatycznie, zaś by wziąć je z otwartych skrzynek, muszę naklikać się jak głupi? Trochę mało to logiczne.

Gunzerker, aka wystylizowana góra mięcha, a także jego drzewko umiejętności.

How you like me now?

Na koniec zostawiłem sobie bodajże najbardziej rozpoznawalny element Broderlands, oprawę. Jak mniemam mało kto nie widział choćby raz tej specyficznej grafiki, ale przypomnę – ludzie z Gearbox zastosowali stary chwyt z cel-shadingiem, który poprzez dodanie konturów do obiektów i specyficzne tekstury stylizuje wszystko na ruchomy komiks. I trzeba przyznać, że ową technologię chłopaki opanowali do perfekcji. W połączeniu ze świetnymi projektami postaci aż przyjemnie się to ogląda w ruchu, a zróżnicowane krajobrazy (od lodowych pustkowi, przez pustynie, po… „rezerwaty dzikiej przyrody”) gwarantują, że nie znudzicie się widokami. Szczególnie dobrze wszystko wygląda podczas potyczek, gdy karabiny zasypują wszystko gradem pocisków, eksplozji, a często i barwnych rozbłysków (jakby sama gra była niedostatecznie kolorowa). Żałuję tylko, że doświadczałem wszystkiego na konsoli, bowiem mając pod ręką mocarnego PeCeta możemy uraczyć się ostrymi jak brzytwa teksturami i efektami PhysX (no, niestety tylko dla szczęśliwych posiadaczy kart z logiem Nvidii). Te ostatnie to między innymi reagujące na wiatr i strzały tkaniny, realistycznie – w pewnych granicach – symulowane ciecze i tyle iskier, odprysków i innych efektów cząsteczkowych, że można dostać oczopląsu. Ogółem za wizualia duuuży plus.

Nie należy zapominać o oprawie dźwiękowej, gdzie swój wkład miał znany powszechnie Jesper Kyd (choćby i z genialnego soundtracku AC II). Muzyka jest klimatyczna i momentami naprawdę dobra. Przydałoby się tylko kilka bardziej zapadających w pamięć motywów. Po świetnym kawałku „Short Change Hero” w intrze spodziewałem się większej ilości licencjonowanych, dobranych do atmosfery utworów, które kojarzyłbym już zawsze z rozróbą na Pandorze. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego… Przynajmniej napisy końcowe otrzymały podobnie genialną nutę, tytuł piosenki macie w śródtytule.

Taka mała pokazówka PhysX. A to tylko strzał w podłogę...

Prawdę mówiąc, Borderlands 2 jak dla mnie jest na chwilę obecną bezkonkurencyjne – wydłubało sobie przytulną niszę wśród FPSów, specyficznym romansem z RPG dystansując się od dziesiątek podobnych do siebie produkcji. Na dodatek ta grafika i nietuzinkowe uniwersum… Plus humor, nie można zapomnieć o humorze. Jeśli tylko nie odrzuca was momentami mozolne wbijanie poziomów, by sprostać całkiem wysokiemu poziomowi trudności, łykajcie śmiało. A jeśli na dodatek macie kilku kumpli, którzy też chcieliby powypruwać flaki psychopatów, to dla was gra-marzenie. Ponad czterdzieści godzin godziwej rozrywki, kupa dodatków DLC (o dziwo, w większości reprezentujących wysokie standardy i dających po kilka godzin dodatkowej gry) za cenę obecnie niższą niż u wielu „gier na jeden wieczór”? Nie ma się nad czym zastanawiać. Gnaty w dłoń i na Pandorę.

Na plus:

+ świetny mariaż dynamicznego FPSa z elementami RPG

+ komiksowa oprawa graficzna, która nie zestarzeje się jeszcze przez wiele lat

+ co-op dopracowany niemalże do perfekcji

+ czarny humor - żarty przeplatane wyprutymi flakami (bądź też na odwrót) nigdy się nie nudzą

+ czas gry (grubo ponad 30h)

+ a niech im będzie - BAZYLION broni!

Na minus:

- zarządzanie ekwipunkiem momentami woła o pomstę do nieba

- tragiczny model jazdy wehikułami

- masowe respawny wrogów, mogliby czasem trochę odpuścić

*opatentowany przez CL4-TP, jedyny słuszny dźwięk do nucenia dubstepu

Montinek
19 sierpnia 2013 - 13:50