Podczas zabawy z grą, szczególnie jeśli ta bardzo nam się podoba powstaje więź, która pomaga nam wniknąć do wykreowanego przez twórców świata. Wczuwamy się zatem w daną rolę i następujące z biegiem wydarzeń sytuacje. Przygoda ta wciąga nas bez liku, niczym dobra książka lub film. Przeżywamy przedstawione tam historie i zapoznajemy się z wirtualnymi osobnikami. Jednych zaczynamy wówczas lubić, a drugich wręcz przeciwnie. Co jednak dzieje się w naszej głowie po ukończeniu takiego tytułu? Zapominamy o nim i instalujemy kolejny? A może jednak rozmyślamy nad nim w wolnej chwili? Odpowiedź nie jest wcale prosta, bo wszystko zależy od naszych indywidualnych zachowań oraz samej produkcji.
Zauważyliście tendencję ostatnich lat do zbliżania tego, co widzimy na ekranie, do podobnych prawdziwemu światu sytuacji? Odwzorowanie rzeczywistych ruchów ciała ludzkiego, naturalne reakcje, bolączki śmiertelnych i samochody w GTA IV, które nie posiadają pasów bezpieczeństwa przez co przy kolizji wypadamy przez szybę, jak prawdziwe ofiary wypadków. Mamy coraz więcej fizyki i kalki cielesnego świata w grach. Co jeśli w końcu granica między wirtualnym a prawdziwym się zatrze? Co w takiej sytuacji dostaniemy?
Przeglądając współczesny internet można natrafić na setki postów na temat kobiet, które grają w gry, albo o tym, jak wspaniale byłoby być z dziewczyną, która nie dość, że nie ma nic przeciwko naszemu hobby to jeszcze dzieli pasję do gier z nami. Ja wielokrotnie słyszałem jak moi znajomi wspominali o tym, że chcieliby tak jak ja grać z własną dziewczyną w gry.
Więc teraz pytanie: Czy związek kobietą-graczem to na pewno dobry pomysł?
Naszła mnie w ubiegłą sobotę, wydaje mi się, ciekawa refleksja. Otóż byłem w centrum pewnego śląskiego miasta, od 20:00 do północy, na operetce wystawianej pod gołym niebem. Co ciekawe, nie tylko cały plac wypełniony był ludźmi, a także pobliskie chodniki i – na tę okazję zamknięte – ulice. Tysiące ludzi przyszło na długie przedstawienie w sobotni wieczór, kiedy rozgrywany był mecz Hiszpania – Francja. Zaskoczenie? Zdziwienie? Niekoniecznie. Ludzie potrzebują przeżywać katharsis. I tu zaczynają się moje niespójne przemyślenia. Jak to się ma do świata gier wideo? Czy one potrafią nam zaserwować przedstawienie najwyższych lotów? Oczyszczające, pokrzepiające, pouczające?
Bywa tak, że na sklepowych półkach oprócz hitów leżą również słabe produkcje. Tak słabe, że nie powinny one trafiać do koszyka żadnego z nas, a mimo to potrafią się w nim znaleźć. Powodów takiego stanu rzeczy jest wiele. Zazwyczaj największym argumentem jest niska cena, która skutecznie przyciąga do siebie klienta. Przeważnie jest to nietrafiony prezent, bądź dziwna chęć zmierzenia się ze swoistym crapem. W moim przypadku bardziej pasuje do tego druga opcja. Oczywiście na tym się nie kończy, bo wyjaśnień jest tak naprawdę znacznie więcej. Ja jednak zamierzam się tu skupić wyłącznie na sobie, ponieważ nie chcę nikomu czegokolwiek insynuować i liczę tym samym na gorącą wymianę zdań w komentarzach pod wpisem.
Statystycznie, wychodząc z psem na spacer masz 3 nogi. Oczywiście, tak jak przy ocenie książki po okładce, tak samo nie należy przy zakupie gry sugerować się ilością sprzedanych egzemplarzy danej produkcji. Właśnie, a propos transakcji, nie wiem czy wiecie, ale gracze częściej kupują gry niż je przechodzą. Promocje, przeceny, specjalne oferty w XBL, PSN, na Steamie i akcje typu Humble Bundle atakują nas coraz częściej-gęściej. Warto skusić się na klasyki, produkcje Indie i AAA w atrakcyjnych cenach. Ale jeszcze bardziej warto… je przejść, po prostu.
Przeszedłem główny wątek fabularny w Skyrim i nie, nie chcę Wam zdradzić fabuły, bo pewnie większość z Was już ją zna, a ci, którzy ją dopiero poznają, niech pozostaną nieuświadomieni. Zanim napiszę recenzję (o ile w ogóle to zrobię, przecież tę grę „maksuje” się miesiącami), chciałbym zwrócić waszą uwagę na kilka niedorzecznych, zabawnych, niekiedy jednak irytujących szczegółów, które psują próby wczucia się w klimat gry i przeniknięcia w skórę głównego bohatera, Dragonborna. Spojlerów nie ma, za to możecie się pośmiać!
Z książkami nigdy nie było mi po drodze, a jeśli już jakaś wpadła w moje ręce to była to tylko i wyłącznie lektura szkolna, którą zazwyczaj miewałem od parady. Tak naprawdę tylko jeden tytuł zdołał zwrócić moją uwagę, a był nim „Tajemniczy Ogród”. Z dziełem angielskiej powieściopisarki Frances Hodgson Burnet zapoznałem się w okolicach czwartej klasy podstawowej, może nawet wcześniej, bo szczerze nie pamiętam, ale wiem, że był to bardzo mile spędzony czas. W nieco późniejszych latach zaintrygował mnie "Harry Potter", a dokładniej "Kamień Filozoficzny". Niestety ta przygoda szybko się skończyła, ponieważ zabrakło mi chęci na dalsze czytanie i w tym przypadku zdecydowanie bardziej wolałem oglądać o nim filmy.
Czy zastanawiałeś/zastanawiałaś się kiedyś, czy jesteś „prawdziwym graczem”? Takim, który swój gamescore podbija za pomocą Avatar: The Game; który bojkotuje zakończenie Mass Effect 3; który już dawno wydałby na miejscu Blizzarda Diablo III, kolejne Starcrafty i Warcrafty; który naprawdę wie wszystko najlepiej? Jeśli podpisujesz się rękami i nogami pod jednym z powyższych lub poniższych punktów, to znaczy, że jesteś „prawdziwym graczem”. Jeśli nie – będą z Ciebie ludzie!
Rodzime pełne polonizacje pojawiają się niezwykle rzadko, a jeśli już to w znacznym stopniu odbiegają od oryginalnej wersji, frustrując nasz słuch oraz niszcząc totalnie klimat danej produkcji. Ten problem dotyczy nie tylko gier, ale i przede wszystkim filmów. W przypadku tych drogich preferuję lektora, no może z wyjątkiem animowanych wersji takich jak chociażby Shrek. Niemniej jednak niniejszy artykuł dotyczyć będzie elektronicznej rozrywki i to właśnie z tego segmentu zapodam kilka przykładów, udanych moim zdaniem lokalizacji. Oczywiście opinia ta jest czysto subiektywna i nie każdy musi się z nią zgadzać, ale właśnie dzięki różnym upodobaniom może powstać interesująca dyskusja, do której serdecznie zapraszam.