Naszła mnie w ubiegłą sobotę, wydaje mi się, ciekawa refleksja. Otóż byłem w centrum pewnego śląskiego miasta, od 20:00 do północy, na operetce wystawianej pod gołym niebem. Co ciekawe, nie tylko cały plac wypełniony był ludźmi, a także pobliskie chodniki i – na tę okazję zamknięte – ulice. Tysiące ludzi przyszło na długie przedstawienie w sobotni wieczór, kiedy rozgrywany był mecz Hiszpania – Francja. Zaskoczenie? Zdziwienie? Niekoniecznie. Ludzie potrzebują przeżywać katharsis. I tu zaczynają się moje niespójne przemyślenia. Jak to się ma do świata gier wideo? Czy one potrafią nam zaserwować przedstawienie najwyższych lotów? Oczyszczające, pokrzepiające, pouczające?
Wciąż nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie. Katharsis to nie są czcze przechwałki starożytnych, to uczucie naprawdę towarzyszy obcowaniu z kulturą wysoką. Przynajmniej ja tak czuję. Owszem, po patetycznym filmie akcji przeplatanym klasycznymi cytatami rodem z literatury pięknej i filozofii można się poczuć „lepszym”, czy „mądrzejszym”. Ale to uczucie krótkotrwałe, ponadto balansujące (zazwyczaj podobnie jak cały film) na pograniczu sztuki i kiczu. Z drugiej strony ten sam film może być legendarnym Matriksem, którego trudno w ogóle zakwalifikować i oceniać, bo choć sam kipi od męsko-drewnianego aktorstwa a’la Bruce „maderfaker” Willis, to mnogość nawiązań do (pop)kultury pozytywnie zaskakuje. Wydano nawet książki tłumaczące dialogi, symbolikę i nazewnictwo występujące w trylogii braci Wachowskich. Uwierzcie na słowo, że biały króliczek, dwie pigułki i Nabuchodonozor to tylko przedsmak wszystkich odniesień do historii, literatury i filozofii.
Trochę za daleko posunąłem się w moich przydługawych dywagacjach. Wracając więc do rzeczy… Gdy czytam wybrane dzieła/utwory Słowackiego, Byrona, Whitmana, Frosta, Goethego czuję niespotykaną nigdzie indziej przyjemność czerpaną z… właśnie czytania, i to powolnego, ze zrozumieniem. Bo nie da się przez takie pomniki literatury ot tak, po prostu – przelecieć wzrokiem. Tzn. można, ale wówczas ominie nas sporo unikalnej radości. I nawet Władca Pierścieni ani Świat Dysku Pratchetta nie potrafią mnie tak zająć i zachwycić swoim światem, fauną, florą, bohaterami i ich dialogami, jak teksty starożytnych i romantycznych poetów, filozofów, piewców. Nie piszę tak dlatego, że chcę się przechwalać, jaki to jestem mądry i oczytany, bo nie jestem. To, że studiuję filologię polską nie czyni ze mnie ani nauczyciela, ani poety, ani nawet dobrego blogera. Każdy może dobrze i pięknie pisać, tak samo każdy może czytać i chłonąć literaturę piękną i popularną. Nikt nie powiedział, że kryminały Larssona i bajki Rowling są gorsze od dramatów Szekspira i prawdziwie epickich (w końcu mogę użyć tego słowa w odpowiednim kontekście) poematów Homera (o ile Szekspir naprawdę napisał to co napisał, a Homer opowiedział to, co opowiedział, ale to nie miejsce na teorie spiskowe). Chcę po prostu przez ten tekst powiedzieć, że niektóre uczucia i refleksje potrafią pobudzić do życia we mnie tylko wybrane dzieła sztuki, z zakresu literatury, teatru, a nawet wspomnianej operetki (choć to przecież kwintesencja komedii, ale niegłupiej).
I nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że rzadko filmy czy gry potrafią wzbudzać we mnie podobne stany. Może dlatego, że w porównaniu do literatury, to dopiero raczkujące odnogi sztuki. Te pierwsze liczą około 100 lat, drugie połowę mniej, dlatego chyba nie powinienem wymagać od nich tyle, co od sztuk liczących kilka tysięcy lat. A może przeciwnie? Współcześnie mamy tak wielkie możliwości w kreowaniu scenografii, w przedstawianiu historii, są i efekty specjalne, wizualizacje – za pomocą tych narzędzi możemy nabrać się na to, że przedstawienie jest częścią naszego życia. Mamy tak mądrych ludzi, którzy potrafią pisać wciągające scenariusze dla kilku sezonów tasiemcowych seriali, i wcale nie mam na myśli M jak Miłość, tylko te amerykańskie, które w ostatnich latach przeżywają istny renesans. Mam nieodparte wrażenie, że gry opowiadały ciekawsze historie kiedy nie miały do zaoferowania niczego lepszego w zamian. Tzn. gdy byłem brzdącem gry składały się z kilku kolorów, więc musiały mieć albo świetny, prosty, wciągający („easy to learn, hard to master”) gameplay, albo porywającą fabułę, rekompensującą braki w oprawie audiowizualnej. Dziś? Cóż, historie nawet w RPGach to wciąż bardziej opery mydlane czy sitkomy, niż dobre powieści. Coraz więcej w nich akcji, krwi, seksu, coraz mniej refleksji nad życiem, śmiercią, honorem, postępowaniem. Banalne? Ale ponadczasowe. I nie pamiętam czy kiedykolwiek, przy oglądaniu napisów końcowych w grze wideo, przeżyłem katharsis. Poczułem, że zrobiłem coś ważnego, wielkiego, że moje kilkugodzinne starania były warte odtworzenia historii w puzzlach, jaką rozłożyli dla mnie twórcy. A przede wszystkim, zwroty akcji, decyzje bohatera, oraz spektakularny (wystarczy, że emocjonalnie, nie musi być wizualnie) finał sprawiły, że poczułem litość i trwogę, że nauczyłem się czegoś na cudzych błędach, że zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko ma jakiś sens i czy odegranie roli mojego herosa było koniecznością, opatrznością, przeznaczeniem, czy przypadkiem.
Było kilka chwil trudnych do opisania, przez to pamiętnych. Co ciekawe, nie mam na myśli RPGów ze świata D&D. Coś mną poruszyło przy finale pierwszego Portala (ludzie i AI), Beyond Good & Evil (nie tylko finał, całość, która prowadziła do Prawdy), trzeciego Gothika (czymże jest mały człowiek w wielkim świecie bóstw?), drugiego SW:KotORa (monologi i dialogi o miłości, honorze, polityce i pieniądzach). Nie były to doskonałe gry, nie były przeznaczone dla każdego. Ale miały w sobie to „coś”, czego brakuje mi niemal w każdej produkcji. Wciąż nie potrafię tego opisać, ani tym bardziej rozłożyć na czynniki pierwsze. To przyjemność (choć może jej towarzyszyć także strach, współczucie, smutek, a nie tylko pozytywne emocje), która płynie z przeżywania tego, co odbieram, widzę, słyszę, odczytuję, wyobrażam sobie. To także zdziwienie, zaskoczenie i podziw, które biorą się z pietyzmu, doskonałości dopracowania dzieła. Najdrobniejsze słowo, najprecyzyjniej ważone, każdy kolor, tło, sceneria, wzrok postaci, mina i westchnienia – wszystko jest ważne, wszak diabeł tkwi w szczegółach.
Trochę ten wpis nietypowy, trochę koncepcja i wykonanie rozjechały się w toku pisania. Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten słowotok, ale wciąż nie mogę się nadziwić takim zjawiskom i wciąż nie mogę sobie przypomnieć, czy i jakie gry potrafią wzbudzać we mnie podobne uczucia i refleksje. A jak Wy myślicie? Czujecie podobnie? Znacie takie gry, które Was „oczyściły”? Będę wdzięczny za każdą wskazówkę, chętnie udam się w kolejną, niezapomnianą, wyjątkową podróż. Np. do Planescape: Torment, który wciąż czeka na półce.
PS Nie, to nie jest elaborat mówiący o tym, czy gry są dziełami sztuki. Bo np. Słoneczniki Van Gogha wzbudzają we mnie tylko politowanie. To luźne przemyślania, które próbują skonfrontować literaturę, teatr i operę z grami wideo, oraz wycisnąć z nich więcej soku niż nastrojowy klimat w Limbo, czy wzruszające historie Braid i To The Moon.
PPS Oczywiście musiałem o czymś zapomnieć, czyli o opisaniu podobnych przeżyć towarzyszących m.in. koncertom w filharmonii, czy choćby przesłuchaniu niektórych utworów Billiego Joela, czy zespołu Sigur Ros.