Już tylko dni dzielą nas od premiery drugiego sezonu serialu Daredevil stworzonego przez Neftlix. Serialu, który okazał się jedną z najlepszych zeszłorocznych premier telewizyjnych. Z tej okazji warto przyjrzeć się bliżej komiksowej karierze tytułowego bohatera – Matta Murdocka, którego fikcyjna biografia pełna jest wzlotów i upadków i o którym komiksy należą do najwybitniejszych z całego bogatego portfolio Marvela.
Fani wykreowanego przez George’a Lucasa i rozbudowanego przez dziesiątki innych scenarzystów, pisarzy i reżyserów uniwersum Gwiezdnych Wojen wciąż nieufnie spoglądają na nowego posiadacza praw do marki, Disneya. Wywalenie do kosza całego budowanego przez lata Rozszerzonego Uniwersum zabolało wszystkich fanów, którzy zżyli się z takimi postaciami jak Mara Jade, Kyle Katarn, Darth Bane, Komandosi Republiki czy Wedge Antilles. Z drugiej jednak strony, nie da się ukryć, że pomysł uporządkowania tego momentami niezbyt trzymającego się całości bajzlu i stworzenie w jego miejsce spójnego, bardziej pilnowanego kanonu nie brzmi wcale źle. Ciężko jest też narzekać na ilość nowej zawartości – mamy już serial animowany, kilka komiksów, w drodze jest kilkanaście książek, pełnoprawna filmowa kontynuacja i – coś zupełnie nowego – kinowy spin-off. To właśnie ten ostatni, enigmatyczny Star Wars: Rogue One, będzie bohaterem tego wpisu. Pomysł stworzenia filmowych, wysokobudżetowych serii pobocznych daje zupełnie nowe możliwości i nadzieje fanom Sagi. Popuśćmy nieco wodzę wyobraźni i spróbujmy pogdybać i pomarzyć, co mogłoby się znaleźć w pierwszej z zapewne wielu nowych subserii. Będą to różne pomysły, czasem zresztą wykluczające się nawzajem, ale hej – nie jestem scenarzystą filmowym, nie wszystko, co wymyślę, musi trzymać się przysłowiowej kupy!
Rywalizacja między Marvelem a DC Comics trwa od dziesiątek lat. Ostatnimi laty szala przechyla się jednak zauważalnie na korzyść wydawnictwa posiadającego prawa do takich postaci jak Spider-Man czy Avengers. Komiksy „Domu Pomysłów” sprzedają się lepiej, natomiast, jeśli chodzi o front kinowy, to w chwili obecnej można wręcz mówić o dominacji nad twórcami Batmana czy Supermana. Na jednym froncie jednak DC wyraźnie wygrywa – seriali telewizyjnych. Arrow okazał się wyjątkowym sukcesem, a idące za ciosem wydawnictwo dorzuciło kolejne cegiełki w postaci Flasha i Gotham. Na tym tle Marvel wypadał dotąd dość biednie, ale w najbliższym czasie sporo może się pozmieniać. Gigant szykuje potężny kontratak, który wprawdzie rozpoczął się niemrawo, ale nabiera rozpędu i może szybko przeważyć szalę na niekorzyść DC Comics.
Hideo Kojima to legenda branży gier komputerowych, stawiana na równi chociażby z Sidem Meierem. Stąd wieści o jego konflikcie z Konami, firmą, z którą był związany od początku swojej kariery, wywołały niemałe poruszenie w branży. Zaczęło się od plotek i poszlak odnajdowanych przez użytkowników serwisu Reddit. Nazwisko Kojimy zniknęło z listy co ważniejszych członków korporacji, napisy „A Hideo Kojima game” zaczęły masowo znikać z materiałów promocyjnych gier z serii Metal Gear Solid, zaś strona zespołu deweloperskiego Kojima Productions zaczęła przekierowywać odwiedzających na oficjalny portal serii MGS. Wzbudzało to niemały niepokój, ale fani doskonale zdający sobie sprawę z tego, że Hideo znany jest z różnej maści dowcipów, trzymali rękę na pulsie i czekali na jakieś oficjalne doniesienia.
Deadpool to jeden z najbardziej oryginalnych tworów Marvela, jaki zdołał przeniknąć do popkulturowej świadomości - głównie za sprawą internetowych memów, w których zresztą laicy często mylą go ze Spider-Manem. Kim tak naprawdę jest „Merc with a Mouth”, wyszczekany najemnik, który od ponad dwudziestu lat gości na kartach komiksów, zaliczył imponującą liczbę występów gościnnych w filmach i grach, doczekał się własnej gry komputerowej, a już za kilka dni wystąpi w swoim własnym filmie?
Cóż, łatwiej byłoby odpowiedzieć, kim nie jest.
Dzięki gigantycznej popularności filmowych adaptacji komiksów superbohaterskich coraz więcej osób sięga po komiksowe przygody Spider-Mana, X-Menów, Iron Mana czy Kapitana Ameryki. Osoby, które decydują się na „wejście” w świat umieszczony na kadrach często trafiają jednak na barierę utrudniającą im czerpanie przyjemności z przygód swoich ulubieńców. Ciągnąca się przez dziesiątki lat i tysiące komiksów historia potrafi łatwo przytłoczyć nowego czytelnika. Olbrzymi, spójny świat i ciągłość fabularna, jedna z największych zalet komiksów według miłośników tego medium, stanowi jednocześnie czynnik utrudniający dołączenie do tego grona każdemu, kto swoją wiedzę o tych bohaterach dotąd czerpał wyłącznie z seriali animowanych i filmów aktorskich.
Ekranizacje bijatyk to wyjątkowa kopalnia filmowych gniotów. Pierwszy Mortal Kombat jeszcze dało się oglądać, ale jego sequel, podobnie jak aktorskiego Street Fightera, Tekkena czy DOA: Dead or Alive – już niespecjalnie. Ale wszystkie one, podobnie zresztą jak produkcje Uwe’a Bolla, wydają się być całkiem przyjemnymi tworami światowej kinematografii w porównaniu do Tekken 2: Kazuya’s Revenge.
Nie lubię Early Access. I to nawet nie z tych najpopularniejszych powodów, jak wykorzystywanie mechanizmów do robienia w ciula graczy (Tim Schafer, tak, o tobie mowa) czy zachęcanie klientów do płacenia za coś, za co kiedyś to im się płaciło. Nie, nie lubię EA, ponieważ… granie w nieukończone produkty odbiera pełnię przyjemności płynącą z poznawania wersji finalnej. Weźmy takie The Forest – pierwsza wersja była dość prosta i nafaszerowana bugami, ale grywalna. Tylko że po kilku godzinach zabawy doskonale wiedziało się, co, gdzie, z czym i jak działa. Rozumiało się mechanizmy rządzące rozgrywką i tym samym nie potrafiła ona zaskakiwać. Kolejne poprawki dodają nowe funkcje i zmieniają kolejne elementy składowe produkcji, ale większość podstawowych elementów zostaje taka sama. I tak, obserwując, jak stopniowo gra zyskuje nowe szlify, odbieramy sobie pełnię przyjemności z tego, co będzie sobą prezentować, gdy w końcu ukaże się finalna wersja. Bo większość mechanizmów i tak już poznaliśmy wcześniej – tyle że były one jeszcze na tyle dziurawe, że nie dawały takiej frajdy, jaką mogłyby teraz. Gdybyśmy już ich nie znali.
Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Olbrzymim. Rewelacje, jakie niedawno wypłynęły w związku z nowym Secret Servicem mogą świadczyć albo o niedorzecznym zrządzeniu losu połączonym z nieudolnością całego szeregu osób, albo o tym, że byliśmy świadkami przekrętu doskonałego. Takiego, o którym za parę lat ktoś powinien nakręcić film. A przynajmniej zebrać na niego pieniądze na którejś z platform crowdfundingowych.
W Kolekcji pojawiają się głównie tomiki poświęcone najpopularniejszym bohaterom, stąd obecność „żeńskiej kalki Hulka” może dziwić. Jakość samego albumu w zupełności tłumaczy, dlaczego znalazł się w zestawie. Wątpliwości nie budzi natomiast Ród M – jeden z najważniejszych crossoverów ostatnich lat.