Fani wykreowanego przez George’a Lucasa i rozbudowanego przez dziesiątki innych scenarzystów, pisarzy i reżyserów uniwersum Gwiezdnych Wojen wciąż nieufnie spoglądają na nowego posiadacza praw do marki, Disneya. Wywalenie do kosza całego budowanego przez lata Rozszerzonego Uniwersum zabolało wszystkich fanów, którzy zżyli się z takimi postaciami jak Mara Jade, Kyle Katarn, Darth Bane, Komandosi Republiki czy Wedge Antilles. Z drugiej jednak strony, nie da się ukryć, że pomysł uporządkowania tego momentami niezbyt trzymającego się całości bajzlu i stworzenie w jego miejsce spójnego, bardziej pilnowanego kanonu nie brzmi wcale źle. Ciężko jest też narzekać na ilość nowej zawartości – mamy już serial animowany, kilka komiksów, w drodze jest kilkanaście książek, pełnoprawna filmowa kontynuacja i – coś zupełnie nowego – kinowy spin-off. To właśnie ten ostatni, enigmatyczny Star Wars: Rogue One, będzie bohaterem tego wpisu. Pomysł stworzenia filmowych, wysokobudżetowych serii pobocznych daje zupełnie nowe możliwości i nadzieje fanom Sagi. Popuśćmy nieco wodzę wyobraźni i spróbujmy pogdybać i pomarzyć, co mogłoby się znaleźć w pierwszej z zapewne wielu nowych subserii. Będą to różne pomysły, czasem zresztą wykluczające się nawzajem, ale hej – nie jestem scenarzystą filmowym, nie wszystko, co wymyślę, musi trzymać się przysłowiowej kupy!
Eskadra Łotrów
Nie da się ukryć, że ujawnienie tytułu Rogue One wprawiło większość fanów mających choćby nikłe pojęcie o Expanded Universe w ekscytację. Nazwa ta bowiem kojarzona jest z dowódcą Rogue Squadron – legendarnej, zazwyczaj dwunastoosobowej elitarnej eskadry X-Wingów służącej Rebelii i później Nowej Republice. Eskadra Łotrów doczekała się trzech poświęconych jej gier wydanych na konsole Nintendo i dziesiątek, może nawet setek wystąpień w innych produktach EU. Film o dzielnych pilotach zwalczających Imperium w wielkich, kosmicznych bitwach? Efektowna akcja pozbawiona całego tego filozoficznego-magicznego Jedi hokus pokus? Scenariusz, który pisze się sam...
...jednak to, że Rogue One odnosi się właśnie do pilotów X-Wingów wcale nie jest takie pewne jak można by chcieć. Jak wiemy, Rozszerzone Uniwersum zostało zamiecione pod dywan, a to tam właśnie zrodziła się i była podtrzymywana legenda Eksadry Łotrów. W Starej Trylogii nazwa „rogue” pojawiła się tylko podczas jednej bitwy w Imperium Kontratakuje, nie mając większego znaczenia dla samego filmu. Ot, trafiło się, że takie a nie inne kryptonimy nadano pilotom X-Wingów. Zatem, dopóki Eskadra Łotrów nie pojawi się w którymś z nowych filmów/gier/komiksów/książek, musimy zakładać, że ona nie istnieje. Ponadto, według plotek, na jednym z wewnętrznych spotkań akcjonariuszy Disneya doszło do pokazów grafik koncepcyjnych z Rogue One. Pojawili się na nich jacyś ciemno ubrani żołnierze, kilka dziwnych statków w tle, helikopteropodobne maszyny desantowe. Jak widać, brakuje tutaj słowa-klucza. Brakuje X-Wingów.
Może to sugerować, że Rogue One będzie czymś zupełnie innym, niż wszyscy się spodziewają. Może mu być znacznie bliżej do Komandosów Republiki niż Eskadry Łotrów. Choć taki koncept również brzmi interesująco, to nie mam wątpliwości, że mając do wyboru oba, wolałbym na ekranach kin zobaczyć gwiezdne wojny, nie naziemne. A już zwłaszcza, jeśli mówimy o produkcji mającej taki, a nie inny tytuł.
Wielki Admirał Thrawn
Dla dobra własnego samopoczucia będę jednak dalej zakładać, że Rogue One opowiadać będzie o pilotach X-Wingów. Elitarni piloci potrzebują jednak równie elitarnego przeciwnika. Najlepiej w formie równie dobrej formacji latającej w barwach Imperium, ale również jakiegoś genialnego stratega, który by za nimi stał i który sprawiłby, że Nowa Republika dostanie poważnej zadyszki, a stawka zostanie odpowiednio podbita. W całym Expanded Universe nie znajdziecie lepszego kandydata do tej roli niż Wielki Admirał Thrawn.
Thrawn, ostatni Wielki Admirał, jest głównym adwersarzem Luke’a i spółki w trylogii powieści pióra Timothy’ego Zahna, w skład której wchodzą książki „Dziedzic Imperium”, „Ciemna Strona Mocy” i „Ostatni Rozkaz”. Akcja osadzona została w pięć lat po wydarzeniach z końca Powrotu Jedi i opowiada o zmaganiach rodzącej się w bólach Nowej Republiki ze znajdującymi się w odwrocie po śmierci Palpatine’a siłami Imperium. Dzięki swemu geniuszowi strategicznemu, Thrawn krok po kroku zdołał odbudować potęgę Imperium i stać się realnym zagrożeniem dla Republiki. Co ważne, uczynił to pozbawiony Mocy – opierał się wyłącznie na swoim geniuszu strategicznym, dzięki któremu pogrywał w zasadzie każdym – bez względu, czy było to Imperium, Republika, czy Jedi. Trylogia Thrawna uznawana jest za jedno z najlepszych dzieł wchodzących w skład starego Expanded Universe i przez lata fani zgodnie twierdzili, że gdyby kiedyś miały powstać epizody VII-IX, to właśnie na niej powinny zostać oparte.
Marzenia te oczywiście zostały zagrzebane, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by ich elementy przeszczepić do nowego kanonu. Epizod VII, z tego co wiemy albo się domyślamy, rozgrywać się będzie kilkadziesiąt lat po „szóstce” i dużą rolę odgrywać ma w nim konflikt jasna-ciemna strona mocy. Okres pomiędzy tymi dwoma epizodami pozostaje do wypełnienia i Rogue One może wykorzystać tę okazję, by pokazać finałowe starcie z resztą Imperium Palpatine’a. A twórcy mogliby wykorzystać tę szansę, by bocznymi drogami wprowadzić do nowego uniwersum Admirała Thrawna, który wydaje się być idealnym przeciwnikiem dla filmu, który odstawia kwestie Mocy na boczny plan, a skupia się na militarnym aspekcie gwiezdnej wojny.
Brud, przyziemność i moralna niejednoznaczność
Jak bardzo byśmy tego nie pragnęli i jak bardzo nie próbowałyby nas zwieść materiały promocyjne, raczej trzeba pogodzić się z faktem, że The Force Awakens będzie filmem lekkim w odbiorze. Gwiezdne Wojny to od zawsze było przede wszystkim kino przygodowe i to się raczej nie zmieni. Przynajmniej w głównych epizodach, bo wszystko dookoła tego pozwala na znacznie większą swobodę. Na przykład wprowadzenie więcej powagi, odcieni szarości, przyziemności.
Chciałbym kinowe Gwiezdne Wojny, w których nie ma irytujących robotów wychodzących cało z opresji dzięki kosmicznym zbiegom okoliczności. Nie ma Gungana uwłaczającego inteligencji widza. Nie ma też wszechpotężnej mocy wpływającej na wszystko, wszystkich i wszędzie. Zamiast tego są zwykli ludzie (albo i nieludzie, nie bądźmy takimi rasistami), żołnierze wmieszani w intergalaktyczny konflikt. Brudni, niejednoznaczni moralnie, będący tylko małymi trybikami w wielkiej machinie i zdający sobie z tego sprawę. Napędzani nie przez Moc czy inne Przeznaczenie, ale przez własne słabości, pragnienia. Bohaterscy, ale w tej mikroskopijnej skali, względem swoich towarzyszy broni, nie całej galaktyki. Niekoniecznie idealnie wyszkoleni i niepopełniający błędów. Tacy zwykli, przeciętni żołnierze. Tylko w kosmosie. I z blasterami. I statkami kosmicznymi.
Ciemna Strona Mocy
Mam taki problem z książkami ze starego Expanded Universe, że dobrze bawię się niemal wyłącznie przy tych, które skupiają się na czarnych charakterach. Większość opowiadających o losach postaci szlachetnych zwyczajnie mnie nudzi. Z tego powodu z przyjemnością zobaczyłbym film, który albo skupia się w całości na Imperium i jego szeregowych żołnierzach, albo przynajmniej rozkłada akcenty pół na pół.
To by było coś – po jednej stronie Eskadra Łotrów, po drugiej równie elitarny oddział Imperium. Przedstawiony nie jako typowe mięso armatnie, ale grupa mająca własne ambicje, honor. Ot, profesjonaliści, którzy po prostu stoją po przeciwnej stronie barykady. Tacy, których również można lubić. Wsród nich może były członek Eskadry, który z jakichś powodów postanowił zmienić stronę barykady? Kiedy sprawy stają się osobiste, robi się ciekawiej. A kiedy nie jesteś pewien, komu kibicować, dramaturgia tylko na tym zyskuje.
Jar Jar Binks
Jeśli ktoś chciałby podjąć się zadania wytypowania jednego konkretnego elementu, który nie zagrał w Nowej Trylogii, najpewniejszym strzałem byłby Jar Jar Binks. Głupkowaty Gunganin jest najbardziej znienawidzoną postacią wprowadzoną w Mrocznym Widmie i, choć jego obecność w epizodach drugim i trzecim została drastycznie zmniejszona, pozostaje symbolem tego, co najgorsze w prequel trilogy. Mimo to chciałbym zobaczyć go w Rogue One.
A ściślej, chciałbym zobaczyć jego śmierć. Obojętnie, o czym koniec końców będzie to film, kto będzie jego bohaterem, gdzie będzie się toczyła akcja. Chcę zobaczyć, jak ktoś zabija Jar Jara. Tak brutalnie, jak tylko pozwoli na to rating filmu. Wtedy, choćby cała produkcja okazała się najgorszym skokiem na kasę w historii całej marki Star Wars, będę kupiony. I pewnie nie tylko ja. Jedna śmierć w zamian za zabicie całego Expanded Universe to chyba nie taka zła transakcja, co, Disney?
To jest pięć rzeczy, które chciałbym zobaczyć w Rogue One. Oczywiste jest, że część z nich ma raczej nikłe szanse na pojawienie się w filmie, ale inne z kolei wydają się tak doskonałym materiałem na film, że ich niewprowadzenie byłoby ze strony Disneya głupotą. A co Wy byście chcieli zobaczyć w Rogue One?