Ostatnio wspomniałem o animowanym serialu w uniwersum Batmana. Dziś na ruszt wrzucam innego, bliższego memu sercu herosa. Spider-Man, bo o nim mowa, urzekł mnie swoją szybkością, pajęczym zmysłem oraz gibkością, podczas wszelakich akrobacji. Ponadto Peter Parker należy do bardzo inteligentnych, aczkolwiek nieśmiałych osób. Przemierzanie miasta wśród wysokich wieżowców za pomocą pajęczyn, było tym o czym marzyłem po obejrzeniu kilku odcinków, wydanego w latach 1994-1998 serialu z podtytułem The Animated Series na czele.
Na początku chciałbym prosić Was oto abyście nie brali dosłownie tytułu tego felietonu. Jest to niejako moje subiektywne spojrzenie na oba seriale, z którym nie każdy musi się zgadzać. Nie twierdzę, iż Naruto jest lepsze, ale całkiem nieźle zastępuje mi Dragon Ball. Ma sporo nawiązań, o których wspomniałem w poprzedniej części artykułu i potrafi mnie wciągnąć do swojego uniwersum.
Witam. Tym razem wspólnie „przeniesiemy” się z jednego kontynentu na drugi. Dzisiejszym gościem programu jest Batman: The Animated Series, powstały w latach 1992-1995. Jest on niewątpliwie kultowym i bardzo lubianym serialem, który zaprezentował nam mroczne jak na standardy kreskówki klimaty. Czas spędzony przy każdym jego odcinku był dla mnie czymś wyjątkowym. Mając wtedy zaledwie kilka lat, chętnie „uczestniczyłem” w tym uniwersum wcielając się w skórę Bruce’a Wayne’a. Lata mijały, a z każdym kolejnym rokiem, doceniałem go coraz bardziej. Dziś, same wspomnienia z nim związane, powodują kręcącą się w moim oku łezkę.
Poprzednio zająłem się kultowym anime Dragon Ball. Dziś mam przyjemność zaprezentować Wam jego duchowego spadkobiercę - Naruto. Historia opowiada o niesfornym młodym chłopcu, który za wszelką cenę, próbuje zostać przywódcą wioski Ukrytego Liścia - Hokage. Z dalszym rozwojem wydarzeń, sprawy nabierają tempa, a nasz bohater ma także inne, ważniejsze cele na głowie.
Otóż nie! Wszystko co dobre, szybko się kończy, a w przypadku serialu Dragon Ball, wszystko skończyło się na „Zetce”. Dziś powracamy do tematu smoczych kul i tego w jak łatwy sposób zniszczyć legendę. Przyznam szczerze, że nim zdołałem obejrzeć serię „GT”, wiele osób uprzedzało mnie, że będę miał do czynienia z czymś słabym. Mimo to zdecydowałem się obejrzeć kolejne odcinki z moimi ulubieńcami z pozytywnym nastawieniem. Jednego byłem jednak pewien - wyższości „Z” nad „GT.
Czas na zapowiedzianą drugą część cyklu poświęconemu anime w uniwersum Dragon Ball. Tym razem omówię następną serię, zatytułowaną literką „Z”. Już w poprzednim artykule pisałem o tym, że to właśnie ta odsłona jest moją ulubioną. Główną przyczyną jest tu nastawienie na niezwykle efektowne walki oraz niemniej ważne przemiany naszych bohaterów jak i wrogów, co dodatkowo potęguje emocje. Nie zabraknie także krótkiego podsumowania „Kai”, będącego odświeżoną i mocno okrojoną wersją „Zetki”.
Diablo. Legenda na PC, jedna z najlepszych gier w historii elektronicznej rozrywki oraz pokaz mocy Blizzarda pojawiła się również na pierwsza konsolę Sony. Pozycja ukazała się w tej wersji w roku 1998 czyli całkiem sporo po edycji na PC i Maca co wcale nie przeszkadzało jej zdobyć grona fanów. Autorzy stanęli przed trudnym zadaniem – dostosowaniem gry do obsługi pada, konsolowego interfejsu i wymogów. Udało im się.
Pośród niezliczonych Świątecznych promocji w Sieci, pośród ogromnej konkurencji ze strony obniżek na Steam oraz Good Old Games kryje się jedna, niepozorna gra na konsole. Blood Omen jest dostępny obecnie za 10 zł na PlayStation Network. Nawet nie ma sensu pytać czy warto.
Pierwsza podróż wampira Kaina, to najbardziej dopracowana i najbardziej intrygująca odsłona tej wielkiej serii. Stworzona przez Silicon Knights w 1996 wspaniale wygląda, rusza się, brzmi i co najważniejsze – gra – po dziś dzień. Jeżeli lubicie dobre historie i dobre gry to jest spora szansa na to, że pokochacie Blood Omen.
Z okazji Świąt oraz powrotu do domu rodzinnego wzięła mnie nostalgia. Wraz z moim bratem odkurzyliśmy nasze stare, pierwsze PlayStation pamiętające jeszcze poprzednie milenium. Dobra rzecz.
Bieżący rok nieuchronnie zbliża się ku końcowi i gdy tylko trwająca obecnie w najlepsze gorączka premier najgłośniejszych tytułów gier przeminie, zastąpi ją czas różnorakich plebiscytów i podsumowań. Tradycyjnie, wszystkie najlepsze nagrody zgarnie nowa odsłona „Call of Duty”, a część zainteresowanych – w tym i moja skromna osoba – rozpocznie narzekanie o niedocenienie prawdziwych pereł pokroju „Dark Souls”, dzięki czemu dopełni się coroczny rytuał. Zanim jednak to nastąpi, pragnę zachęcić Was do oderwania się na chwilę od podziwiania kolejnych zwiastunów gier, i zajmujących rozważań czy lubimy grać na siedząco, czy na leżąco oraz czy w którejś z najnowszych produkcji lepiej eksterminować wrogów wirtualnym kijem, czy pałką.
W zamian proponuję zabawę, którą zapamiętałem z jednego z for internetowych. Spróbujcie sobie przypomnieć jak przebiegała ostatnia dekada dla Was, jako graczy. Których tytułów oczekiwaliście? Co było największą niespodzianką? Jak wielki zachwyt wzbudzały nowinki technologiczne? A może mieliście chwile zwątpienia i porzuciliście na pewien czas granie jako hobby? Wybierzmy się razem w sentymentalną podróż w przeszłość przy pomocy niezbyt imponującego wehikułu czasu, który cofnie nas jedynie o dziesięć lat.