W lipcu tego roku na GOLu pojawił się artykuł mojego autorstwa poświęcony najciekawszym, zdaniem redakcji, serialom mającym zadebiutować w okresie wakacyjnym. Ponieważ był to tekst oparty głównie o materiały promocyjne udostępnione przez stacje telewizyjne, można było się spodziewać, że nie wszystkie spełnią pokładane w nich oczekiwania. A inne, przy odrobinie szczęścia, je przekroczą. Sezon wakacyjny już za nami, część omawianych wtedy tytułów udało mi się już obejrzeć. Dwa okazały się prawdziwymi perełkami i to na nich przede wszystkim skupi się ten artykuł, choć serialom mniej udanym również poświęcę kilka zdań.
Wieść o „wymazaniu” budowanego przez lata Expanded Universe specjalnie mnie nie bolała. Z dwóch powodów. Po primo, kiedy ogłoszono co i jak, nie miałem jeszcze za sobą przeczytanych najciekawszych książek i w zasadzie wszystko, co znałem z EU, było zwyczajnym chłamem. Po drugie, te wszystkie książki, filmy i gry i tak średnio trzymały się większej kupy i ujednolicenie tego całego burdelu mogło wyjść całości tylko na dobre. Od tego czasu nadrobiłem m.in. Bane’a i Plagueisa, ale mając od początku pełną świadomość, że to już i tak nie jest kanon, specjalnie się nie irytowałem.
Dzisiaj dwa komiksy zupełnie innego typu - jeden smutny i wypełniony melancholią, drugi typowo superbohaterski. Oba jednak łączy jedno - wysoka jakość.
Zakończenie drugiego sezonu The Walking Dead już za nami i chociaż tym razem Telltale raczej nie zgarnie tylu nagród za grę roku, co przy Season 1, nie da się ukryć, że ponownie stworzyło kawał solidnego interaktywnego serialu. Problem w tym, że wprowadzając szereg różnych zakończeń, pozostawiających bohaterkę w różnych miejscach i z różnymi sojusznikami, niejako zamknięto sobie drogę do bezpośredniej kontynuacji. Ale czy aby na pewno?
Trochę to trwało, ale właśnie docieramy do półmetka recenzowania komiksów wchodzących w skład Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Przynajmniej biorąc pod uwagę pierwotne założenia, bo rozszerzenie do stu tomów jest już niemal pewne. Z tej okazji przygotowałem wydanie podwójne cyklu, zawierające opinie o aż czterech tomach. A trzeba przyznać, że wśród nich trafiły się prawdziwe perły.
Szop używający broni palnej, gadające drzewo, zielonoskóra zabójczyni – osobom niesiedzącym w komiksach pomysł na nowy superbohaterski film Marvela wydawać się mógł nie tyle nietypowy, co wręcz szalony. Tymczasem fani komiksów na wieść o adaptacji Strażników byli zachwyceni. Przygody nietypowej grupy galaktycznych renegatów są bowiem jednym z dwóch filarów czegoś, co powszechnie uznawane jest za najlepszy okres w historii kosmicznego zakątka marvelowskiego uniwersum. A sami Strażnicy dali się poznać jako bohaterowie znacznie ciekawsi od sztandarowych Mścicieli, Mutantów i innych Spider-Manów. Szykujcie się, bowiem czeka Was nie lada historia. Historia pełna podniosłych wydarzeń, bohaterskich czynów i zapadających w pamięć momentów. Historia, która była tak dobra, że przekonała „tych u góry” do zainwestowania kilkuset milionów dolarów w film o badassowym szopie!
Marvel: Avengers Alliance to dość typowa turówka, której główną zaletą jest bogate wykorzystanie komiksowego uniwersum. Baaardzo bogate – dostępnych jest koło setki postaci, stale dochodzą nowe - wraz z nowymi misjami, zadaniami i opcjami. Twórcy bardzo dbają o swoje dzieło. I o to, by zawsze było coś nowego do zdobycia, choćby i się grało po pięć godzin dziennie, codziennie. Dokładnie taki los spotkał mnie – założony cel zdobycia wszystkich postaci kosztował mnie całe miesiące zabawy i okazyjnych frustracji, a kiedy w końcu stwierdziłem, że to bez sensu i rzuciłem grę w trzy diabły, miałem za sobą całe miesiące gry. I może jedną trzecią dostępnych wówczas bohaterów.
Należę do małego odsetka graczy, którzy nie uwielbiają The Walking Dead od Telltale. Owszem, bawiłem się przy nim dobrze, doceniam historię i granie na emocjach graczy… ale jednak doskwierało mi to, że tak mało jest w tym wszystkim gry. Koniec końców była to dla mnie produkcja na ósemkę w skali dziesiętnej. Dobry tytuł, ale gdzie jej się mierzyć z geniuszem The Last of Us czy Metal Gear Solid, które również potrafią wzruszyć i wywołać lawinę uczuć, nie zapominają jednak przy tym, że są też grami. Wspominam o tym w kontekście oceny, którą widzicie obok – weźcie poprawkę na to, że ósemka to max, ile może ode mnie otrzymać produkcja o świetnej fabule, jednak ze szczątkowym gameplayem.
Kilkadziesiąt produkcji AAA kurzy się na wirtualnych półkach Steama, obok mnie leży płytka z proszącym się w końcu o przejście God of War: Ascension, a ja tymczasem spędziłem kilkanaście godzin grając w małą niezależną grę o robieniu gier. Jak widać udane wstrzelenie się w niszę naprawdę potrafi sprzedać grę. Cenna lekcja, którą twórcy gier mogliby częściej stosować w swojej branży… gdyby Game Dev Tycoon dobitnie nie tłumaczył, dlaczego lepiej taśmowo produkować sequele.
Przyznam, że tym razem GoT oglądało mi się zupełnie inaczej niż dotychczas. Był to pierwszy sezon, który zobaczyłem przeczytawszy wcześniej książki. Dołączyłem więc do grono tych wszystkich przemądrzałych specjalistów, którzy psują wszelkie dyskusje o serialu demonstrując swoją niewątpliwą wyższość nad motłochem wynikającą z tego, że ONI WIEDZĄ. Zatem, ponieważ JA WIEM, będzie tu dużo narzekania na zmiany w stosunku do książek, niewykorzystany potencjał i generalną nieudolność scenarzystów, bo przecież ja zrobiłbym to lepiej.