Star Wars Rebelianci: Iskra Rebelii – recenzja przedpremierowa - Czarny Wilk - 29 września 2014

Star Wars Rebelianci: Iskra Rebelii – recenzja przedpremierowa

Wieść o „wymazaniu” budowanego przez lata Expanded Universe specjalnie mnie nie bolała. Z dwóch powodów. Po primo, kiedy ogłoszono co i jak, nie miałem jeszcze za sobą przeczytanych najciekawszych książek i w zasadzie wszystko, co znałem z EU, było zwyczajnym chłamem. Po drugie, te wszystkie książki, filmy i gry i tak średnio trzymały się większej kupy i ujednolicenie tego całego burdelu mogło wyjść całości tylko na dobre. Od tego czasu nadrobiłem m.in. Bane’a i Plagueisa, ale mając od początku pełną świadomość, że to już i tak nie jest kanon, specjalnie się nie irytowałem.

Rozumiem jednak rozczarowanie wieloletnich fanów. W Marvelu i DC takie wycinanie historii z continuity zdarza się regularnie, miałem więc okazje się już do tego przyzwyczaić. Ale się nie przyzwyczaiłem i boli za każdym razem tak samo. Łączę się więc z wami w bólu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że pierwszym fragmentem nowego rozszerzonego uniwersum, jakim uraczy was Disney, będzie właśnie Star Wars: Rebelianci.

Na początek kilka słów wyjaśnień. Star Wars: Rebelianci to nowy serial animowany osadzony w czasach między epizodem trzecim a czwartym, mający z grubsza opowiedzieć o tym, jak narodziła się Rebelia. Sezon zmieszczony zostanie w 16 dwudziestokilkuminutowych odcinkach i w Polsce obejrzymy go na ekranie Disney XD. Iskra Rebelii to natomiast pierwszy, podwójnej długości epizod przedstawiający głównych bohaterów, wprowadzający widzów w realia świata i ukazujący ton, w jakim utrzymana zostanie całość.

Statki kosmiczne wyszły twórcom ładnie jak w filmie

SPOILERY ODNOŚNIE FABUŁY

14-letni Ezra mieszka sobie na jednej z planet Zewnętrznych Rubieży, utrzymując się z robienia w ciula przedstawicieli Imperium. Wszystko się zmienia, kiedy podczas jednej ze swoich akcji wchodzi w drogę grupki rebeliantów (mimo że Rebelia jeszcze nie istnieje, nazwa ta jest ochoczo używana w filmie/odcinku kilkukrotnie), która obrała sobie za cel tych samych agentów Imperium. Ezra ląduje na statku grupki dowodzonej przez Kanana Jarrusa, gdzie przechodzi błyskawiczną przemianę z myślącego tylko o sobie cwaniaczka do gotowego na wielkie poświęcenia w imię przyjaciół członka grupy/rodziny. W międzyczasie kilkukrotnie robiąc ze szturmowców i ich dowódcy głupka, z powodzeniem uciekając z Imperialnego Niszczyciela i ratując grupkę Wookies. Tak, to wszystko w ciągu 45 minut.

KONIEC SPOILERÓW

Twardziel O Miękkich Sercu - najfajniejszy z całej ferajny


Serial ewidentnie ukierunkowany został na najmłodszych widzów. Czuć to w tempie akcji, prostych rysach psychologicznych postaci, czerni i bieli przedstawionego świata i poziomie dialogów. Najprościej ujmując, poziom jest dokładnie taki, jak w pierwszych sezonach Wojen Klonów. To jest serial dla dzieci, one powinny być zadowolone z seansu. Warto wziąć to pod uwagę w kontekście litanii wad, jaką za chwilę przeczytacie – bo chcąc nie chcąc, będę oceniać Rebeliantów jako widz bardziej wymagający.

Grupka Jarrusa okazała się być typowym zespołem galaktycznych Robin Hoodów. Jest udający twardziela osiłek skrywający miękkie serce, jest zdystansowany przywódca bardzo nieudolnie skrywający bardzo wielki sekret, są też dwie panie, których charakteru jeszcze porządnie nie rozwinięto, chyba że za cechę charakteru uznamy zamiłowanie do wysadzania wszystkiego dookoła jednej z nich, no i jest Ezra, krnąbrny i wszystkowiedzący dzieciak uczący się pracy zespołowej. Wszystko jest na swoim miejscu. Imperium obowiązkowo jest złe do szpiku kości, a przy tym głupie jak but, co chwilę dając się zrobić w konia naszym dzielnym bohaterom. Równie przewidywalny jak postacie jest rozwój fabuły – absolutnie wszystko toczy się tu zgodnie z powszechnie znanymi schematami. Oczekujcie oczekiwanego.

Nie podoba mi się warstwa artystyczna. Tworzone za pomocą grafiki komputerowej lokacje i stacje kosmiczne jeszcze dają radę, ale już postacie są nieco zbyt mocno uproszczone. No i Wookies. To byli najgorzej przedstawieni Wookies, jakich widziałem w życiu. Zwłaszcza jeden kawaiiii sukoshiiiii *_* Wookie, który wygląda jak przerośnięty Furbie, a nie pobratymiec Chewbacci. Najgorzej zaś wypadają sceny walk, które są strasznie sterylne. Niby coś tam strzela, niby pełno wybuchów, a tego w ogóle nie czuć. No i dubbing. Moc nie jest silna w gwiezdnowojennych dubbingach.

Irytujący Nastoletni Główny Bohater

To, co mnie zaskoczyło, to bardzo mało nawiązań do filmów. W Iskrze Rebelii pojawiła się tylko jedna znana z filmów postać, na dodatek wyłącznie na holocronie. Jedyne powiązania z resztą uniwersum to statki kosmiczne, ubiór (czy to szturmowców, czy Mandalorianki) no i, oczywiście, miecz świetlny. Mało tego, chciałoby się chociaż Vadera zobaczyć.

Jest przewidywalnie, prosto, kiepsko artystycznie. Zdecydowanie odradzam fanom Star Wars oglądanie Rebeliantów, szkoda nerwów. Ale z drugiej strony, od dawna można było spodziewać się, jaki będzie ten serial, więc co najwyżej potwierdziłem właśnie wasze obawy. W każdym razie, dzieciakom się spodoba. No i Jar Jar Binksa brak. To zawsze duży plus.

 Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.

Czarny Wilk
29 września 2014 - 13:12