Przyznam, że tym razem GoT oglądało mi się zupełnie inaczej niż dotychczas. Był to pierwszy sezon, który zobaczyłem przeczytawszy wcześniej książki. Dołączyłem więc do grono tych wszystkich przemądrzałych specjalistów, którzy psują wszelkie dyskusje o serialu demonstrując swoją niewątpliwą wyższość nad motłochem wynikającą z tego, że ONI WIEDZĄ. Zatem, ponieważ JA WIEM, będzie tu dużo narzekania na zmiany w stosunku do książek, niewykorzystany potencjał i generalną nieudolność scenarzystów, bo przecież ja zrobiłbym to lepiej.
Żartuję, mam ciekawsze zajęcia niż narzekanie na dobry serial, że nie jest całkowitą kalką oryginału.
Czwarty sezon Gry opowiada głównie historię z drugiej połowy Nawałnicy Mieczy, dorzucając kilka wątków z późniejszych tomów Pieśni Lodu i Ognia. A że w książkach jest to najciekawszy moment, po którym akcja baaaaaaaaardzoooo zwalnia, to trzeba się cieszyć tym co jest – będzie niestety gorzej. Skupmy się zatem na tym, co jest teraz. To znaczy, trupach. Liczba zgonów ważnych postaci jest jeszcze większa niż zazwyczaj, a ich śmierć przedstawiono emocjonująco i ciekawie, zatem główna atrakcja Game of Thrones została nie tylko zachowana, ale nawet jeszcze bardziej podkręcona.
Choć obsada jest pokaźna, standardowo główne skrzypce gra tu kilka postaci. Tyrion Lannister wpada w jeszcze większe tarapaty niż zazwyczaj i przechodzi przez prawdziwe piekło, Jon Snow przestaje być wkurzającym dzieciakiem z miną dobitnie wskazującą, że nic nie wie i zaczyna wyrastać na bohatera Muru, Sansa zaczyna w końcu rozumieć otaczający ją świat, a Arya kontynuuje swoją podróż po świecie i niezdrowe jak na swój wiek badassowanie. Nawet Bran w końcu zaczyna dochodzić do czegoś interesującego. Nieco gorzej sprawy mają się u Daenerys, która tym razem mocno się obija i przynudza. Jest też kilka nowych twarzy, wśród których błyszczy najbardziej Żmija, dość ekscentryczny wojownik nielubiący się z Lannisterami, który z miejsca zjednał sobie sympatię widzów. Warto też wspomnieć o zmianie aktora odgrywającego rolę Daario Naharisa – choć w pierwszym momencie wywołuje to reakcję „ale że kto to jest?”, to na dłuższą metę ta zmiana zdecydowanie wychodzi serialowi na dobre.
Największą wadą tego sezonu jest to, że choć obfituje on w pamiętne sceny, to pozostawił po sobie wrażenie, jakby akcja niespecjalnie posunęła się do przodu. Czy może raczej, posuwała się skokowo. Przez dłuższy czas niewiele się dzieje, następnie BUM, otrzymujemy wielkie, zmieniające-wszystko-wydarzenie, potem znowu nuda, BUM, wielkie wydarzenie, dalej nuda. Koniec końców, wybito w cholerę postaci, przedstawiono kilka epickich scen, postacie przeniesiono w nowe miejsca, czyli niby zmieniło się sporo… a jednak czuję się jakby tego było za mało. To uczucie całkowicie subiektywne, bo chłodno analizując wychodzi, że zmian w statusie quo jest wiele, ale kurde, ciężko mi tego nie brać za wadę. Cóż, przynajmniej zaburzono nieco dotychczasowy schemat, zgodnie z którym pierwsze osiem odcinków rozwijało historię okazyjnie serwując mocniejszy moment, dziewiąty miał najmocniejszą akcję, a finałowy rozstawiał pionki przed kolejnym. Tym razem akcenty zostały rozłożone bardziej równomiernie i ciekawsze akcje pojawiały się regularniej.
Był to też najbardziej imponujący rozmachem sezon. Dziewiąty odcinek porzucił skakanie po różnych wątkach skupiając się na przedstawieniu jednej konkretnej bitwy i wyszła ona świetnie, znacznie lepiej od Bitwy o Czarny Nurt z drugiej serii. Nie jest to poziom blockbusterów kinowych, bo takiego produkcje telewizyjne nie osiągną nigdy, ale i tak twórcom wyszła naprawdę soczysta sekwencja batalistyczna. Również smoki wyglądają coraz bardziej imponującą, specjaliści od efektów specjalnych odwalili przy nich kawał naprawdę dobrej roboty. Najlepiej zaś wyszły pojedynki, które ogląda się z prawdziwą przyjemnością i zaangażowaniem.
Czwarty sezon wywołał też spore kontrowersje. Fanów pierwowzoru rozwścieczyły zmiany w stosunku do książek, ale gdyby twórcy trzymali się kurczowo oryginału, to sezony od piątego do ósmego byłyby dramatycznie nudne, więc osobiście cieszę się, że ktoś tu wprowadza pewne modyfikacje. Nawet jeśli wiążą się z różnej maści zapychaczami, bardziej (Brienne vs Ogar) i mniej (Bran u Crastera) udanymi. Najwięcej szumu wywołała zaś scena gwałtu (Joorg poświęcił jej nawet oddzielny wpis), choć to bardziej nieudolne próby tłumaczenia się z tej akcji wywoływały kontrowersje niż sam fragment – nie był to ani pierwszy gwałt w tym serialu, ani też najbardziej nieprzyzwoita scena.
Ogólnie rzecz biorąc najnowszy fragment Gry o Tron oceniam pozytywnie. Serial potrafi momentami przynudzić, ale zawsze rekompensuje to czymś mocniejszym. I choć akcja posuwa się w nim powoli, to świetne aktorstwo, soczyste dialogi, brutalność, seks, intrygi i spiski wynagradzają to z nawiązką. Jest dobrze. Choć nie obraziłbym się, gdyby ta cholerna zima w końcu nadeszła.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija