Co za banda frajerów – czyli kim są ci cali Strażnicy Galaktyki? - Czarny Wilk - 29 lipca 2014

Co za banda frajerów – czyli kim są ci cali Strażnicy Galaktyki?

Szop używający broni palnej, gadające drzewo, zielonoskóra zabójczyni – osobom niesiedzącym w komiksach pomysł na nowy superbohaterski film Marvela wydawać się mógł nie tyle nietypowy, co wręcz szalony. Tymczasem fani komiksów na wieść o adaptacji Strażników byli zachwyceni. Przygody nietypowej grupy galaktycznych renegatów są bowiem jednym z dwóch filarów czegoś, co powszechnie uznawane jest za najlepszy okres w historii kosmicznego zakątka marvelowskiego uniwersum. A sami Strażnicy dali się poznać jako bohaterowie znacznie ciekawsi od sztandarowych Mścicieli, Mutantów i innych Spider-Manów. Szykujcie się, bowiem czeka Was nie lada historia. Historia pełna podniosłych wydarzeń, bohaterskich czynów i zapadających w pamięć momentów. Historia, która była tak dobra, że przekonała „tych u góry” do zainwestowania kilkuset milionów dolarów w film o badassowym szopie!

Początki

Po raz pierwszy nazwa Guardians of the Galaxy pojawiła się już w 1969 roku, była to jednak grupa mająca niewiele wspólnego z współczesną ich wersją, stąd o niej opowiem tylko ogólnikowo. Był to zespół superbohaterów działający w alternatywnej, XXXI-wiecznej przyszłości uniwersum Marvela. Jak nazwa wskazuje, zajmowali się ochroną galaktyki, głównie przed agresywną rasą Badoon. Ich przygody pojawiały się na łamach komiksów z większymi i mniejszymi przerwami aż do lat dziewięćdziesiątych. Zaliczali regularne występy gościnne w seriach innych bohaterów, z grubsza jednak nie wyróżniali się niczym spośród setek różnych supergrup, jakie na przestrzeni lat pojawiały się w komiksach.

Anihilacja, czyli rozpoczęcie złotej ery

W 2006 roku działo się naprawdę wiele interesujących rzeczy w uniwersum Marvela. Podczas gdy niemal cała Ziemia uwikłana została w Wojnę Domową Superbohaterów, gigantyczny crossover bijący wszelkie rekordy popularności i na długie lata zmieniający krajobraz uniwersum, ktoś postanowił odświeżyć też podupadły kosmiczny zakątek uniwersum. W tym celu powstało Annihilation, jeden z najlepszych superbohaterskich komiksów, jakie kiedykolwiek miałem przyjemność czytać. Choć, szczerze mówiąc, określenie „superhero” jest tu użyte nieco na wyrost, bowiem była to bardziej space opera niż opowieść o trykociarzach.

Zanim przejdę do opisu samej historii, najpierw w kilku zdaniach zarysuję ówczesny krajobraz komiksowego wszechświata. Lwia jego część podzielona była między kilka galaktycznych imperiów. Wiele planet znajdowało się pod panowaniem Skrulli, rasy zmiennokształtnych obcych potrafiących z łatwością przybrać wygląd dowolnej osoby. Ich naturalnymi wrogami byli Kree, dowodzeni przez potężny byt zwany Supreme Intelligence. Kolejny wycinek galaktyk należał do Shi’Ar, którzy powinni być doskonale znani fanom animowanej kreskówki X-Men. Na uboczu wydarzeń znajdowali się zaś Badoon, z którymi wszyscy chcieli mieć jak najmniej do czynienia. Za utrzymywanie porządku we wszechświecie odpowiadał zaś Korpus Nova, będący, najprościej mówiąc, marvelowskim odpowiednikiem Zielonych Latarni. Funkcjonariusze Nova dbali o to, by wszystkim żyło się dobrze, by niesprawiedliwości były karane, a kosmiczne kotki były ściągane z kosmicznych drzew.

Wszechświat stale się rozrastał, działo się to jednak kosztem tak zwanej Negative Zone, czegoś w rodzaju świata pod naszym światem. Nie było to w smak tamtejszemu władcy, insektoidalnemu Annihilusowi, który postanowił odebrać to, co uznał za jego. Zebrał więc gigantyczną armię robali i przeprowadził zmasowany atak na nasz świat. Fala anihilacji dokonała w pierwszych dniach wojny niewyobrażalnych zniszczeń – praktycznie zdziesiątkowała imperium Skrullów, zniszczyła cały Korpus Nova i zagarnęła setki planet.

Z czasem zebrał się ruch oporu, złożony głównie z pozostałości imperium Skrullów, sił bojowych Kree oraz setek pomniejszych światów. Na jego czele stanął Richard Rider – jedyny ocalały członek korpusu Nova, Ziemianin, który wchłonął dotąd podzieloną na setki tysięcy funkcjonariuszy Nova Force. U jego boku znajdowali się między innymi Drax Niszczyciel, stworzony przez pradawną rasę w jednym celu, by zniszczyć Thanosa, Gamora, najgroźniejsza zabójczyni we wszechświecie, oraz Peter Quill, ziemianin, który pojawił się znikąd i zaoferował swoją pomoc. Sytuacja nie wyglądała jednak za dobrze dla Zjednoczonego Frontu, który w najlepszym wypadku opóźniał postępy Fali, stała się zaś tragiczna, gdy Annihilus zdołał pojmać i przemienić w broń Galactusa – jedną z najpotężniejszych istot we wszechświecie. Wojna toczyła się miesiącami i kiedy wszystko wydawało się stracone, postanowiono po raz ostatni małą grupką zaryzykować samobójczy atak na Annihilusa. Misja skończyłaby się klęską, gdyby nie Drax i jego rządza zemsty na Thanosie, sprzymierzeńcu wroga. Zabijając swojego odwiecznego przeciwnika, niejako przy okazji zdołał uwolnić Galactusa. To właśnie jego gniew zniszczył większość Fali i znacząco osłabił insektoidalnego dowódcę, z którym zmierzył się Nova wspierany przez grupkę przyjaciół. Monumentalne starcie zakończyło się dosłownie wyrwaniem wnętrzności Annihlusa i zakończeniem wojny. Pokój był jednak okupiony gigantycznymi stratami, zawarty rozejm zaś mocno tymczasowy.

Wszyscy rozeszli się w inne strony. Nova próbował samodzielnie wypełniać obowiązki całego korpusu, Drax i Gamora usunęli się w cień, zaś Peter Quill zadomowił się w stolicy Imperium Kree. Szybko jednak pojawił się nowy kryzys.

Krzycer, współautor podcastu popkulturalnego Myszmasz, o Guardians of the Galaxy vol. 2

„Guardians of the Galaxy” Abnetta i Lanninga był moim pierwszym kontaktem z tymi postaciami – a także z kosmiczną częścią Marvela w ogóle, nie licząc różnych pozaplanetarnych wycieczek X-Men. Fantastyczna mieszanka akcji, komedii i space opery sprawiła, że kompletnie wsiąkłem zarówno w ten tytuł, jak i pozostałe wchodzące w skład kosmicznych historii, takie jak „Nova”, „Annihilation” i inne. Prosty zabieg, polegający na tym, by akcję komiksu przepleść fragmentami wywiadów udzielanych przez bohaterów po fakcie, sprawia, że nawet zupełnie nieznający ich czytelnik, taki jak ja, od pierwszego numeru łapie, kim oni są – i jacy są. Błyskawicznie zapałałem do nich sympatią. „Guardians of the Galaxy” jest jednym z komiksów Marvela, który uświadomił mi, że nie ma złych pomysłów – pomysły można co najwyżej źle wykorzystać. Człowiek widzi Rocket Raccoona i Groota i myśli sobie: „gadający szop z karabinem i ent, nawet jak na komiksy to głupie”. A wystarczy przeczytać parę numerów, by przekonać się, że to działa i że w rękach Abnetta i Lanninga ci dwaj są równie wiarygodnymi i sympatycznymi bohaterami, co cała reszta. Seria ta w żaden sposób nie jest ambitną lekturą. Ale jest to rozrywka najwyższej klasy.

Podbój

Annihilation było gigantycznym sukcesem, głównie artystycznym, choć sprzedaż była również w miarę zadowalająca. Na tyle, że po zakończeniu wydarzenia wystartowała regularna seria o przygodach Novy, zaś w 2007 roku rozpoczęło się kolejne wielkie kosmiczne wydarzenie – Annihilation: Conquest.

Wszechświat wciąż lizał rany po Wojnie Anihilacji, gdy wroga siła ponownie zagroziła galaktycznemu porządkowi. Tym razem była to Phalanx, obca rasa technoorganiczna potrafiąca zainfekować sobą wszelkie systemy komputerowe oraz organizmy żywe. Nieświadomie, na terytorium imperium Kree wpuścił ich Peter Quill, co doprowadziło do natychmiastowego podboju – w przeciągu kilku godzin wszystkie planety Kree znalazły się pod kontrolą Phalanx, zaś terytorium imperium zaczęła otaczać potężna bariera odcinająca je skutecznie od reszty wszechświata.  Wróg zainfekował niemal wszystkie znajdujące się wewnątrz pola siłowego istoty, przejmując nad nimi kontrolę i przemieniając we własnych żołnierzy. Jak się zaś szybko okazało, na czele Falangi stał sam Ultron – potężna sztuczna inteligencja, jeden z najgroźniejszych wrogów Avengers i główny złoczyńca w nadchodzącej drugiej części ich kinowych przygód.

Choć Ultron odniósł błyskawiczne zwycięstwo, nieliczni stawiali mu opór. Wśród nich był Peter Quill, który przyjął dawno porzucony pseudonim – Star-Lord – i rozpoczął partyzancką wojnę z wrogiem, którego sam wpuścił do swojego aktualnego domu. Na czele małej grupy odmieńców, wśród których znalazł się między innymi uwielbiający broń palną gadający szop Rocket Racoon i potężny ent Groot, przypuścił szturm na stworzoną przez Falangę wieżę, źródło bariery odgradzającej imperium Kree. Choć nie obyło się bez ofiar, udało im się zniszczyć źródło pola siłowego i umożliwić nadejście posiłków z zewnątrz. Rozpętała się wielka bitwa, w trakcie której połączone siły kosmicznych bohaterów powstrzymały Ultrona. Choć cena raz jeszcze była wysoka, udało się uratować galaktykę.

Strażnicy Galaktyki

Podobnie jak Anihilacja, również Podbój spotkał się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem. Dan Abnett i Andy Lanning, architekci marvelowskiego kosmosu, otrzymali zielone światło na drugą, obok Novy, regularną serię rozgrywającą się w tym zakątku komiksowego wszechświata. W przeciwieństwie do swoich poprzednich tytułów, tym razem przesunęli nieco środek ciężkości i stworzyli serię bardziej lekką, pełną przygód i dobrego humoru – nowych Strażników Galaktyki.

Po dwóch gigantycznych kryzysach Star-Lord wpadł na pomysł. Postanowił stworzyć grupę bohaterów, która broniłaby galaktyki przed wszelkimi zagrożeniami i zapobiegała kolejnym katastrofom na miarę Fali Anihilacji i Podboju. Pierwotnie w skład grupy weszli Star-Lord, Rocket Raccoon, Quasar, Adam Warlock, Gamora, Drax i Groot, bohaterowie zasłużeni podczas dwóch ostatnich wojen, których łączyło jedno – każdy z nich był absolutnym indywiduum i zupełnie nie pasował do koncepcji pracy zespołowej.

Mimo to okazali się zaskakująco skuteczni. Stworzyli swoją bazę wypadową na stacji kosmicznej Knowhere – oderwanej głowie pradawnej istoty zwanej Celestialem, która dryfowała na krawędzi wszechświata. Którą zarządzał Cosmo, radziecki pies. Który jest też telepatą. Nieważne. Grunt, że mało kto traktował tę nietypową zgraję poważnie, co nie przeszkadzało im regularnie pakować się w kryzysy znacząco przekraczające ich możliwości. Krzyżowali plany międzygalaktycznej sekty zwanej Universal Church of Truth (Kosmiczny Kościół Prawdy, bardzo swobodnie tłumacząc), wmieszali się w konflikt między Shi’Ar a Kree zwany Wojną Królów, w trakcie którego Rocket za pomocą mopa prawie pokonał Gladiatora, jednego z najpotężniejszych wojowników Gwardii Imperialnej Shi’Ar, do ich szeregów dołączyło też kilku nowych członków. Generalnie, dość skutecznie chronili galaktykę wzdłuż i wszerz… do czasu inwazji Cancerverse.

Sc0agar4k, redaktor serwisu Avalon MarvelComics.pl, o Guardians of the Galaxy vol. 2

Zapewne wielu z was, widząc pierwsze trailery "Guardians of the Galaxy", zastanawiało się: "WTF?". Gadający szop, chodzące drzewo? Po przygodach Iron Mana, Thora i Capa Marvel Studios zdecydowało się nakręcić coś takiego? A jednak. I bardzo dobrze, że to zrobili. Ale zacznijmy od początku...

...kiedy to dwóch scenarzystów (Dan Abnett i Andy Lanning) postanowiło powołać do życia Obrońców Galaktyki. A skoro akcja ma się dziać w obrębie całej galaktyki, to i jej obrońcy muszą być odpowiednio dobrani. I uwierzcie na słowo, że ci filmowi są i tak mniej pokręceni od swoich komiksowych pierwowzorów.

Co trzeba oddać duetowi DnA (tak bowiem zostali ochrzczeni przez liczną grupę fanów), to to, że pomimo ogromnej skali wydarzeń, w których brała udział drużyna, najważniejsza pozostawała ona sama i to, co działo się w jej obrębie. Bromance Rocket Raccoona z Grootem czy miłość pomiędzy Phylą-Vell a Moondragon (tych pań niestety w filmie nie zobaczymy). To były jedne z najlepiej napisanych relacji między bohaterami. Do tego dochodziły ich przygody (chyba żadna inna seria nie miała takiej ilości cliffhangerów na ostatniej stronie powodujących opad szczęki) oraz humor. A może właśnie przede wszystkim humor.

"Guardians of the Galaxy" jest przykładem, że nie wszystko z Marvel Studios musi dziać się w obrębie Ziemi. Nasza galaktyka jest znacznie większa, a jej przemierzanie może dać naprawdę wiele frajdy. O czym przekonacie się, wybierając się na ten film do kina.

Wielki koniec – Thanos Imperative

Choć ówczesny kosmos Marvela pełen był świetnych historii i zebrał rzeszę fanów, to niestety niespecjalnie przekładało się to na wyniki sprzedaży. Podjęto więc decyzję o zamknięciu Novy i Strażników, zaś wielki finał obu serii został zaprezentowany w miniserii Thanos Imperative, pod której podwaliny budowano właśnie w końcowych numerach Guardians of the Galaxy.

Maksymalnie upraszczając, wspomniany wcześniej Universal Church of Truth doprowadził do inwazji wrogiego wszechświata na nasz. Problem podstawowy polegał na tym, że wrogowie pochodzili ze świata, w którym zabita została Śmierć. Ergo, nie mogli zginąć. Ich pierwszym celem było zaś zabicie „naszej” śmierci. Doszło do serii gigantycznych w skali starć, w których żołnierzami były najpotężniejsze istoty we wszechświecie (między innymi Galactus). W trakcie starć zginął między innymi Drax, koniec końców inwazja została powstrzymana, cały Cancerverse zniszczony, zaś połączenie z naszym światem zerwane. Ostateczne starcie rozegrało się w samym sercu rozpadającego się świata, między połączonymi siłami Novy i Star-Lorda, którzy poświęcili swoje życia, broniąc zanikającego przejścia do naszego świata przed rozszalałym z wściekłości Thanosem. Udało im się i cała trójka zniknęła. Strażnicy, pozbawieni dowódcy, zostali rozwiązani i era Guardians of the Galaxy dobiegła końca. A razem z nią złota era kosmosu. Wydano wprawdzie jeszcze dwie miniserie Annihilators o grupie kosmicznych kozaków próbujących kontynuować dzieło Strażników, ale były to już popłuczyny po najlepszych czasach.

Nowa era

Na kilka lat kosmiczny zakątek Marvela znowu został zapomniany. Do czasu, aż gruchnęła zaskakująca wieść, że Strażnicy powrócą… jako część filmowego uniwersum. Fani byli zachwyceni, bo oznaczało to nie tylko film, ale również rychły powrót tych bohaterów na karty komiksów. Rzeczywiście, szybko dostaliśmy nowego Novę (którego przemilczę, bo to zły komiks jest), a jakiś czas później również nowych Strażników. Tym razem pieczę nad grupą otrzymał Brian Michael Bendis, legendarny scenarzysta, który jednak lata świetności ma już dawno za sobą. Odbiło się to na nowej serii, która wprawdzie zła nie jest, ale zwyczajnie nie umywa się do tego, co kiedyś pisali Dan Abnett i Andy Lanning.

W skład nowej grupy wchodzą Drax, Gamora, Groot, Rocket Racoon i Star-Lord. Zdziwieni, zważywszy na fakt, że dopiero co pisałem o śmierci części z nich? Cóż, czytelnicy też są zdziwieni i jak dotąd poza kilkoma mętnymi wskazówkami nie poznali odpowiedzi na pytanie, jakim cudem oni znowu żyją. Niby niedługo mają pojawić się wyjaśnienia, ale nie zmienia to faktu, że nowa seria nie jest tak dobra, jak to, co było kiedyś. A uporczywe mieszanie serii w ziemskie wydarzenia bardziej jej szkodzi, niż pomaga. Na szczęście wciąż jest nadzieja – duet DnA już wkrótce powróci do pisania marvelowskiego kosmosu. Być może zapoczątkowana przez Anihilację złota era powróci!

Bez względu na to jednak – nadchodzący wielkimi krokami film zdaje się doskonale rozumieć, co było największą zaletą Guardians of the Galaxy i powinien skutecznie przenieść to na ekrany kin. A jeśli okaże się sukcesem, kto wie – może kiedyś doczekamy się także filmowej wersji Annihilaton. Tymczasem zachęcam do zapoznania się z najlepszymi komiksami z kosmicznymi bohaterami Marvela - angielskojęzyczne wydania można zakupić w specjalistycznych sklepach internetowych i jest to wydatek, który naprawdę się opłaca. Bo ciężko o lepsze komiksy Marvela.

  Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.

Czarny Wilk
29 lipca 2014 - 18:48