Recenzja: Zgasić Słońce. Szpony Smoka.
Domena Demonów #1. Tysiące Światów I Uniwersów - cz.1
Aristophania 2 – Tajemniczy ogród Xaviera Dorisona
LastMan 8 - Nic się nie kończy, wszystko się zmienia
Jak przetrwać w innym świecie – Jest tak wiele kobiet, że kręci mu się w głowie
Locke & Key: Złoty Wiek - Obowiązkowa lektura dla fanów Sandmana (i nie tylko!)
„Szaleństwo aniołów, czyli zmartwychwstanie Matthew Swifta” zapowiadało się całkiem ciekawie, sądząc z licznych entuzjastycznych recenzji. Skusiłam się na lekturę –w końcu urban fantasy to coś odpowiedniego dla takiego stuprocentowego mieszczucha jak ja. Zobaczmy, jak udała się wycieczka do magicznego Londynu.
Dawno, dawno temu przeczytałam w Science Fiction opowiadanie „Ostatni lot Nocnego Kowboja” Roberta M. Wegnera. Mocno zapadło mi ono w pamięć i od tamtej pory uważnie rozglądałam się za dalszą twórczością tego autora. Kilka kolejnych utworów potwierdziło moją początkową pozytywną opinię. Zobaczmy jak jest z debiutanckim zbiorem opowiadań. Mamy tutaj osiem historii, podzielonych na dwie części, po cztery opowiadania w każdej: „Północ. Topór i skała” oraz „Południe. Miecz i żar”. Niektóre z nich (bodajże trzy, nie pamiętam dokładnie) mogą być już znane części czytelników, ponieważ były publikowane wcześniej w SFFiH.
Nie przepadam za trudnymi grami. Oddaję się elektronicznej rozrywce, żeby wygrywać, poczuć się lepszym i wcale mi w tym nie pomaga obrywanie od komputerowego przeciwnika. Lata grania sprawiły, że nie zaczynam już zabawy z nowym tytułem od najniższego poziomu trudności, ale nie waham się, jeśli jest mi zbyt ciężko. W końcu chodzi o to, żeby się dobrze bawić. Ostatnimi dniami – tygodniami nawet – głośno jest o tytule, który jest trudny. Z założenia ma kopać gracza po tyłku a regulacja poziomu trudności w nim nie występuje, bo po co. Dark Souls trafiło – na razie na weekend – w trzewia mojej konsoli i w skrócie mówiąc moje wrażenia można zamknąć w trzech literach – WTF?
Przed nami ciąg dalszy „Ucznia skrytobójcy”. „Królewski skrytobójca” to bezpośrednia kontynuacja części pierwszej. Poprzeczka była ustawiona wysoko – czy Robin Hobb udało się utrzymać formę? Misja Bastarda zakończyła się powodzeniem, ale Królestwo Sześciu Księstw jest nadal w poważnym niebezpieczeństwie.
Kane to nieśmiertelny, przeklęty za zamordowanie swojego brata i sprowadzenie gwałtu i mordu na ludzkość. Rudowłosy olbrzym, który musi się tułać po świecie dopóty dopóki nie zginie od przemocy, którą jako pierwszy zasiał wśród swego gatunku. Jego naznaczenie odbija się w stanie fizycznym – czas zatrzymał się dla niego w momencie rzucenia klątwy, tak by jego ciało nawet po odniesieniu licznych ran wracało do zdrowia.
Jednak to oczy, oczy są symbolem Kane’a. Niebieskie, bezdenne oczy mordercy, które płoną nienawiścią, szaleństwem i złem. Dzięki nim Kane widzi lepiej i przeraża każdego kto w nie popatrzy. Lecz nadal jest człowiekiem, świetnie wyszkolonym, głębokim i mądrym, uzbrojonym w zakazaną wiedzę, ale człowiekiem, którego powali stal, silna trucizna, czy ogień.
Zachęcona niezłym „Nocnym patrolem” postanowiłam sięgnąć po inną powieść Siergieja Łukjanienki – „Brudnopis”, pierwszy tom dylogii. Opis wydawcy nie sugerował jakieś szalonej oryginalności, ale miałam nadzieję na sympatyczne czytadło.
Główny bohater, Kirył Maksimow, pewnego pięknego dnia odkrywa, że w jego mieszkaniu mieszka ktoś inny (i to od paru lat), nie poznaje go własny pies, sąsiedzi, znajomi, szef, a co gorsza nawet rodzice. Klimat rodem z Dicka – czyli coś, co lubię. Niestety, moja radość nie trwała długo (paręnaście stron najwyżej).
„Elantris” jest debiutancką powieścią Brandona Sandersona. Jak to z debiutami bywa, nie bardzo wiedziałam, czego można się spodziewać po tym autorze. Na okładce mamy co prawda zachęcającą opinię Orsona Scotta Carda: „Najlepsza powieść fantasy, jaką napisano od wielu lat”, ale czy faktycznie tak jest?
Tytułowe Elantris było w swoim czasie przepięknym miastem zamieszkanym przez wspaniałe istoty władające magią. Żeby było jeszcze piękniej, każdy mógł zostać Elantrianinem. Każdego mogła dosięgnąć tajemnicza siła zwana Shaod. Do czasu. Pewnego dnia Shaod stała się przekleństwem, i zamiast obdarzać wybranych mocą, zaczęła zamieniać ich w odrażające istoty. Tajemnicza przemiana dosięgła także księcia Raodena (w trakcie lektury ciągle przekręcałam jego imię na „Radeon”…), następcę tronu Arelonu. Jak każda inna jej ofiara, trafił do zniszczonego Elantris. Następnego dnia przybyła z Teod księżniczka Sarene, narzeczona Raodena, i dowiedziała się, że książę nie żyje, a ją uznano za wdowę po nim.
Mamy tu dwa przeplatające się ze sobą wątki – jeden opowiadający o życiu (a może raczej wegetacji?) w upadłym mieście i poszukiwaniu przyczyn kataklizmu, a drugi opisujący intrygi na królewskim dworze, pełen interesujących rozważań na tematy polityczne. Inteligentna i odważna Sarene próbuje ochronić swoją nową ojczyznę przed fanatycznymi wyznawcami boga Jaddetha, wplątuje się też w plan obalenia króla.
Polska uchodzi za kraj dość zacofany, raczej ksenofobiczny, mocno konserwatywny. Za oknem widzimy dużo szarości, ludzi biegających z miejsca na miejsce, często pozbawionych zainteresowań i pasji. Na szczęście jest kilka dni w roku, w których setki polaków zakładają na siebie stroje szturmowców z Gwiezdnych Wojen, przebierają się za elfy lub krasnoludy, pakują kostki i figurki do Warhammera 40k, sprawdzają, czy w podręcznikach RPG nie brakuje żadnych stron i... wyruszają na konwent fantastyki. Podróż potrafi być wyzwaniem nie mniejszym, niż dotarcie Froda do Góry Przeznaczenia, ale nagroda jest bezcenna - kilka dni świetnej zabawy z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, setki prelekcji i wykładów, możliwość poznania nowych gier i uniwersów oraz oczywiście kilka chwil wytchnienia przy złocistym trunku.
Fanom fantasy nie trzeba chyba przedstawiać „Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona. Nie wszyscy wiedzą jednak, że świat Malazu Erikson stworzył razem z Ianem Cameronem Esslemontem, który również ma prawo pisać powieści rozgrywające się w tych realiach. Zobaczmy, jak poradził sobie w roli autora.
W „Nocy noży” mamy okazję poznać wydarzenia poprzedzające „Ogrody księżyca”, pierwszą część cyklu. Co się stało z cesarzem Kellanvedem i jego towarzyszem Tancerzem? Jak Gburka przejęła tron? Malaz, senna wyspa na skraju imperium staje się miejscem rozgrywki pomiędzy różnymi grupami próbującymi zdobyć władzę. Tron Malazu okazuje się nie być najwyższą stawką. Akcja toczy się w ciągu jednej nocy, nocy Księżyca Cienia, kiedy to siły nadprzyrodzone obejmują władzę nad wyspą. W wielką politykę wplątują się Hart, były żołnierz Miecza, i Kiska, młoda dziewczyna marząca o karierze w wywiadzie.
„Czaropis” Blake’a Charltona to pierwsza pozycja w serii wydawnictwa Prószyński Media „Fantastyka (prawdopodobnie) najlepsze książki na świecie”. W teorii powinno być to mocne uderzenie, a jak jest w praktyce?
Główny bohater, Nikodemus Weal, jest praktykantem w szkole magii. Niestety cierpi na przypadłość zwaną kakografią – samym dotknięciem wprowadza błędy do zaklęć – co oczywiście poważnie utrudnia mu naukę. Jego spokojny żywot zakłóca morderstwo popełnione podczas zjazdu magów. Podejrzanym jest mistrz Nikodemusa, największy konkurent zamordowanej. W dodatku nasz bohater jest też w jakiś sposób związany z przepowiednią wieszczącą nadejście wroga, który oderwie znaczenie języka od jego formy: być może jest Zimorodkiem, który ocali język, a może jego przeciwnikiem, Nawałnikiem Burzowym? Wszystko wskazuje, że właśnie nadszedł czas spełnienia proroctwa i Nikodemusem zaczynają się interesować różne osoby o różnych zamiarach… A nad wszystkim krąży duch Harry’ego Pottera. Niestety mało skutecznie krąży, bo „Czaropisowi” nie grozi powtórzenie sukcesu powieści J.K. Rowling.