Pierwsze Mario to jedna z moich ulubionych gier. Bardzo szanuję również trzecią odsłonę serii, uwielbiam World i mam w nosie serię New Super Mario. Mario Maker to oczywiście gra-edytor, który wykorzystuje assety z wyżej wymienionych produkcji, dodaje własne możliwości i ciekawe tryby rozgrywki.
Super Mario Maker to kolejny dowód na to, że droga Nintendo jest drogą dla gier właściwą.
Najważniejsze jest jednak to, że opiera się na tym, na czym każda gra Nintendo – wykorzystaniu podstawowej osi rozgrywki na milion sposobów. Lata mijają, ale to Mario ma najfajniejsze skakanie jakie było, jest i będzie. I dzięki temu, chociaż Mario Maker nie jest tak rozbudowane jak Little Big Planet (żeby równać do gier podobnych) to jego oś rozgrywki znacznie góruje nad produktem Sony.
„Nie lubię budować leveli”. Tutaj polubisz! „Little Big Planet jest nudne”. Mario nigdy nie było nudne!
W grach o szeroko pojętej tematyce wojennej nie poczułem żadnego powiewu świeżości od dobrych kilku lat. Wojna to trudne zagadnienie, które w wirtualnej rozrywce przedstawiane jest wręcz w skrajnie przerysowanej, uproszczonej i „ugrzecznionej” formie. Wielkie koncerny zazwyczaj idą po linii najmniejszego oporu i bardzo ostrożnie podchodzą do tytułów wydawanych pod swoim sztandarem, stąd próżno szukać prawdziwego obrazu konfliktu zbrojnego w ich produkcjach – wystarczy sobie przypomnieć storpedowanie bardzo dobrze zapowiadającego się Six Days in Fallujah. Kiedy niemal całkiem straciłem nadzieję na powstanie ambitnej, bezkompromisowej pozycji wojennej, w Internecie pojawił się zwiastun rodzimego This War of Mine. Już wtedy czułem, że właśnie na tę grę czekałem te wszystkie lata.
Każdy kraj ma swoich bohaterów i własne legendy, o których nie słyszał praktycznie nikt z zewnątrz. Czasem zasłyszy się o nich przez przypadek ale zazwyczaj jest tak, że jak się nie jest osobą z danego państwa lub nie „siedzi się” w konkretnej tematyce to nigdy nie pozna się danej historii. Tak było właśnie ze mną i niejakim Piersem Gerlofs Donią. Ten holenderski bohater z XVI wieku wymachiwał ponad 2. metrowym mieczem. Ja mogłem się o nim czegoś dowiedzieć dzięki Cross of the Dutchman – grze wydanej przez studio Triangle. Tylko czy warto było poznawać tą legendę w taki właśnie sposób?
Witaj, rakash. Ponieważ planuję mieć z ciebie nieco więcej pożytku niż z twoich braci, przyda ci się odrobina wyjaśnień i małe przeszkolenie. Jestem Styx, twój stwórca i władca. Ty zaś jesteś moim klonem, dla którego mam specjalne zadanie. Zinfiltrujesz dla mnie wieżę Akenash, w której ludzie i elfy ukrywają World Tree, źródło potężnej substancji zwanej Amber. Będziesz kradł, zabijał i infiltrował kolejne komnaty tej potężnej fortecy. Po co, pytasz? Nie zaprzątaj sobie tym głowy, wystarczy że wykonasz moje polecenia. Jeśli ci się uda, być może pozwolę ci kontynuować swój nic nieznaczący żywot. Jeśli nie… cóż, powiedzmy, że nie jesteś pierwszym ze swojego gatunku, któremu to opowiadam. Mam nadzieję, że lepiej przyswoisz sobie moje słowa od poprzednika.
Od pojawienia się Herdy Gerdy na rynku minęło już trzynaście lat. Kiedyś tak oryginalne i ciekawe produkcje zdecydowanie bardziej przyciągały oko i wyróżniały się na rynku. Dzisiaj, przy rozwiniętej scenie indie, zaskakujących i intrygujących projektów już nie brakuje i nawet utrzymana w cell-shade’owej stylistyce gra pasterska nie jest wielkim wydarzeniem. Czy więc stary hit z PlayStation 2 ma się dzisiaj czym bronić i walczyć o uwagę graczy? Nota obok wskazuje, jakiej odpowiedzi możecie się spodziewać. Pomysł może Core Design miało ciekawy, ale wprowadzenie go w życie już nie do końca pracownikom studia wyszło.
Model finansowy free-to-play przeżywa swoisty renesans w branży gier. Nadeszła więc pora na hack'n'slash prosto z Nowej Zelandii. Path of Exile, bo właśnie o tej grze mowa, miała stanowić konkurencję Diablo 3 oraz Torchlight 2. Czy tak właśnie się stało?
Path of Exile to RPG akcji stworzone przez Grinding Gear Games, w którym wcielamy się w jednego z banitów, zesłanego na kontynent śmierci - Wraeclast. Nie ma tutaj póki co żadnego celu rozgrywki, ale w obliczu zagłady i zniszczenia za każdym rogiem zaczynamy się zastanawiać, czy głównym założeniem nie jest po prostu przetrwanie. Jako zwykły banita mamy do czynienia z potworami wszelakiego rodzaju lub zwierzętami, upiorami, szkieletami i wieloma różnymi postaciami tego typu. Nie jest to przyjazne miejsce, a raczej ciemne, przytłaczające, a na karku ciągle czujemy zimny oddech śmierci.
Ta ponura gra wprowadza fabułę, w której oczywiście w końcu musimy walczyć z jakimś złem absolutnym, jednakże jest ona na tyle mało znacząca, że chwilami zdaje się być nieobecna. Jedynym plusem tych misji są kolejne podróże, dzięki którym zagłębiamy się coraz dalej w kontynent. Nie jest to wielka historia, ale nie zapominajmy, że hack'n'slash'e nigdy nie imponowały złożonym scenariuszem, bo nie takie ich założenie. Tutaj liczy się jedynie sieczka. Każdy kolejny wróg może stać się wyzwaniem, ale kiedy tych oponentów jest pięciu, dziesięciu, piętnastu robi się coraz ciekawiej, a mózg zaczyna się przegrzewać od możliwych taktyk, które możemy obrać. Szczególnie jeżeli chodzi o jedną z nich, czyli bezmyślne tłuczenie po głowach czym tylko się da.
Po roku od premiery nowego i zaskakująco dobrego Wolfensteina twórcy poszli za ciosem i dostarczyli na rynek samodzielny dodatek z podtytułem The Old Blood. Jest krótszy, mniej rozbudowany i wyrazisty względem podstawki, ale z wielu względów warto zainteresować się tym tytułem.
"Good Night and Good Luck" Tymi słowami kończy się dzień i zaczyna noc. Jakie jest ich przesłanie ? Jest ono tylko jedno. Musisz się dobrze postarać, aby przeżyć kolejną noc i szczęście ma tu duże znaczenie.... oraz to jak dobrze potrafisz uciekać. Nie raz ta sentencja sprawi ze na myśl przed tym co nadciąga zmusi Cie do radykalnej zmiany planów bądź do przyspieszonej akcji serca.
Retro Granie to (kolejny) nowy cykl na moim blogu. Zajmę się w nim tematyką starych gier, które kreowały mnie jako gracza lub nie natrafiłem wcześniej na nie. Postanowiłem oddzielić, to co nowe, od tego co stare, bardzo wyraźną kreską. Jeśli gra nie znajduję się w encyklopedii GOLa, no to znaczy, że jest to już klasyk gatunku. Wszystkie gry z NESa, SNESa, PSXa itd. będę traktował jako retro, natomiast gry na PS2, XBOXa i cała nowsza generacja, pozostają pod szyldem Kolorowych Pikseli. Tyle jeśli chodzi o ogłoszenia. Przejdźmy do konkretów. Zapraszam na spotkanie z pierwszym retro tytułem jakim jest Castlevania: The Adventure na Game Boya.
Na grę The Binding of Isaac: Rebirth, czekało od dawna dużo ludzi. Gracze wciągnięci przez oryginał oraz dodatek Wrath of the Lamb, kupowali już Rebirth przed premierą. Ja też tak zrobiłem. Siedząc w ciemnym pokoju 4 listopada, odpaliłem nową wersje przygód Isaaca. Znów pojawiło się uczucie obrzydzenia oraz niesmaku jakie miałem, grając pierwszy raz. Od nowa przeżywałem niemoc, gdy wrogowie bezlitośnie zabierali mi serduszka. Wsiąknąłem kolejny raz, pomimo wmawiania sobie, że nigdy więcej nie podniosę ręki na Mamuśkę. Myliłem się. O jak bardzo, się myliłem. Zapraszam na recenzję The Binding of Isaac: Rebirth.