Od premiery Dragon Balla minie w tym roku trzydzieści jeden lat. Niewiele mniej liczy sobie anime opowiadające o przygodach Son Goku i jego przyjaciół. Można sądzić, że to stworzone przez Akirę Toriyamę uniwersum zna i kojarzy każdy. Są jednak przecież też nowe pokolenia fanów japońskich komiksów i animacji, które nie pamiętają czasów RTL7, kreskówek z polskim dubbingiem nałożonym na ten francuski, zbierania kart z Chio i wszystkiego tego, co dzisiaj fani Dragon Balla wspominają z rozrzewnieniem. Przede wszystkim dla nich przygotowany jest ten tekst. Zaczynajmy!
Uwielbiałem Dragon Ball Z. Zawsze był dla mnie lepszy od pierwszej serii czy GT. Dziś jednak moje spojrzenie uległo sporej zmianie. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że oglądając je kolejny raz z kolei - zauważyłem mnóstwo wad. Dla widza szczególnie upierdliwych. Owszem, spodziewałem się tego, ale dziś znajome każdemu fanu wady irytują bardziej, niż kiedykolwiek.
Z nowym filmem Dragon Ball Z wiązałem duże nadzieje. Jest to przecież pierwsza kinówka od wielu lat, która może zadecydować o rozwoju marki w najbliższym czasie. We wrześniu w końcu nastąpiła premiera płytowa tej produkcji, co pozwoliło mi na jej obejrzenie. Czy film godnie kontynuuje tradycję serii, czy wychodzi naprzeciw oczekiwaniom fanów, szczególnie tych pamiętających emisję serialu w RTL 7? O tym w poniższej recenzji.
Japońska premiera (30 marca) zbliża się wielkimi krokami. Z tej okazji postanowiono nas uraczyć tym oto zwiastunem:
Wielu fanów serii o Smoczych Kulach od dawna marzyło, aby Akira Toriyama wrócił do gry. Wygląda na to, że modły zostały wysłuchane. Już 30 marca 2013 film Dragon Ball Z: Battle of Gods wchodzi do kin (póki co japońskich, ale dalsza dystrybucja na świat jest bardziej niż prawdopodobna).
W związku z dwudziestą rocznicą Dragon Ball Z twórcy postanowili odświeżyć legendarną "Zetkę". W taki oto sposób powstało Kai, będące przypomnieniem najlepszego anime z tamtych lat. Jednakże jak się później okazało, nowe wydanie nie zawierało w sobie całej zawartości swojego pierwowzoru. Spowodowało to wówczas oburzenie ze strony fanów. Czy słusznie? Nie wiem, ponieważ tak naprawdę wszystko zależy od indywidualnego punktu widzenia.
Temat "Dragon Balla" przewijał się na Gameplayu już wielokrotnie przy najróżniejszych okazjach: w recenzjach gier, opisach ulubionych seriali, czy po prostu jako przykład tego, że "kiedyś wszystko było lepsze, a anime miały fabułę i wyrazistych bohaterów". Wszystkie artykuły skutecznie omijały jednak temat dość ciekawego projektu dwóch Francuzów pod nazwą "Dragon Ball Multiverse". Najwyższa pora nadrobić zaległości.
Jedni nazywają je przejawem artyzmu XXI wieku, drudzy – zarazą YouTube'a. AMV (ang. Anime Music Video), bo o nich mowa, w ciągu ostatnich lat zdobyły sobie w Sieci niebywałą wręcz popularność. Czym są? Najprościej rzecz ujmując – teledyskami, z wyciętymi fragmentami filmów i seriali animowanych oraz podłożoną muzyką, tworzącymi w efekcie zupełnie nową jakość.
"Boom" na AMV, jaki nastąpił w ostatnich latach, bierze się zapewne z coraz łatwiejszego dostępu do dobrego sprzętu komputerowego i niezłych łącz internetowych, umożliwiających podzielenie się z całym światem swoimi nowymi dziełami. Co jest przerabiane? Absolutnie wszystko, choć oczywiście największym powodzeniem cieszą się serie najbardziej znane – Dragon Ball, Neon Genesis Evangelion, Naruto etc. Poniżej zamieszczam małą galerię AMV, z podziałem na poszczczególne tytuły. Nie będąc jednak tradycjonalistą, na koniec dorzucam również trzy filmiki z Gwiezdnych Wojen, stworzone tą samą metodą. Enjoy! ;)
Czas na zapowiedzianą drugą część cyklu poświęconemu anime w uniwersum Dragon Ball. Tym razem omówię następną serię, zatytułowaną literką „Z”. Już w poprzednim artykule pisałem o tym, że to właśnie ta odsłona jest moją ulubioną. Główną przyczyną jest tu nastawienie na niezwykle efektowne walki oraz niemniej ważne przemiany naszych bohaterów jak i wrogów, co dodatkowo potęguje emocje. Nie zabraknie także krótkiego podsumowania „Kai”, będącego odświeżoną i mocno okrojoną wersją „Zetki”.
Każdy z nas oglądał chyba przynajmniej raz w życiu jakiś film, w którym szlachetny i dobry do obrzydzenia bohater pokonuje straszliwe zło zagrażające istnieniu całego świata. Jest to schemat powtarzany nagminnie, istniejący w zasadzie tak długo, jak długo ludzie przekazują sobie opowieści. Czy jednak przeciętny widz/ gracz/ czytelnik zastanawia się choćby odrobinę nad tym, jak wiele wysiłku musi nasz dzielny bohater włożyć w opracowanie stosownego planu na zniszczenie swojego arcyrywala? Przecież zniszczenie takiego demona z siódmego kręgu piekieł to nie w kaszę dmuchał – trzeba się chociaż trochę na tym znać.
Jak powszechnie wiadomo, w naszym regionie geograficznym specem od tego typu zadań jest niejaki Jakub Wędrowycz, któremu chciałbym niniejszy poradnik dedykować. Dzięki Ci Jakubie, bez Ciebie ten tekst nigdy by nie powstał!