Steampunk w grach wideo - o Arcanum, Thiefie, Niebiosach Arkadii. O magii i parze.
Czasami trudno jest zwyczajnie usiąść i grać
Film BioShock wciąż żywy
W co gracie w weekend? #268: GTAV - gra, która się nie starzeje
W co gracie w weekend? #252
Recenzja Bioshock: The Collection – trylogia, którą każdy powinien poznać
BioShock Infinite wzbudził wiele dyskusji wśród graczy. Pochwalne teksty wskazujące na geniusz Irrational Games często przeplatały się z krytycznymi głosami zawiedzionych fanów. Jednym z istotniejszych zarzutów był fakt, że zawartość wydanej produkcji w znacznym stopniu różniła się od tego, co zaprezentowano w materiałach przedpremierowych. Nieraz zastanawiałem się nad przyczyną tej sytuacji. Niedawno znalazłem relacje pracowników studia, które pozwoliły lepiej ją zrozumieć.
Gdy 2K Games zaanonsowało na Twitterze, że będzie się coś działo z marką BioShock, spodziewałem się dwóch opcji – remake’u w full HD na konsolach nowej generacji lub jakiegoś spin-offa na urządzeniach mobilnych. Okazało się, że nie miałem racji, a wydawca chce możliwie jak najwierniej przenieść pierwszą odsłonę serii na urządzenia pracujące pod systemem iOS. Co ciekawe, nie jest to pierwsza mobilna wersja tej gry wydana z takim założeniem. Niemniej jednak, jako wielki fan mam mieszane uczucia.
Pierwszy epizod Burial at Sea skończyłem udzielając kredytu zaufania drugiej części. Nie był porywający ani innowacyjny, mieszcząc się w kategoriach solidnego rzemiosła, ale budził nadzieje, że finał rzeczywiście okaże się WIELKI. I teraz spokojnie mogę stwierdzić, że taki jest – rewelacyjny, klimatyczny, pomysłowy, a jednocześnie mocny i dosadny. Idealna kropka nad bioshockowym „i”, fenomenalne pożegnanie wspaniałej marki, jak i słynnego studia dowodzonego przez samego Kena Levine’a.
W chwili, gdy Ken Levine ogłaszał, że Burial at Sea Episode Two, czyli druga część fabularnego dodatku DLC do BioShock: Infinite, będzie nastawiony na ciche działanie bohaterki byłem wniebowzięty. Choć nie jestem przesadnym fanem skradanek, to, z pozoru, niewielka zmiana modelu rozgrywki zdecydowanie odświeżyła nieco zbyt schematyczną formułę podstawki. I faktycznie – taka rotacja zrobiła swoje!
Dostawszy w pakiecie z BioShockiem Infinite Season Pass liczyłem, że ten miły prezent za rzekomy brak spolszczenia przekona mnie do zatrzymania zeszłorocznego hitu na dysku. Tymczasem po paczce broni Irrational Games wypuściło skoncentrowane na rozwałce, wyzute z fabuły Clash in the Clouds, jak gdyby kompletnie olewając niosący ze sobą ogromny potencjał finał podstawki. Na szczęście potem wyszło na jaw, że autorzy najlepsze zostawili na deser. I tak dostaliśmy dwuodcinkowe DLC Burial at Sea, którego pierwszym epizodem zajmiemy się właśnie dzisiaj. Cierpiącym na klaustrofobię radzę dać sobie na wstrzymanie, ponieważ zejdziemy na samo dno oceanu.
Wyobraźcie sobie, że jakiś producent wybiera najsłabsze ogniwo swojego wyrobu i wokół niego tworzy kolejny – jak to było chociażby z eksperymentalnym konsolofonem Nokia N-Gage i Symbianem S60 1st Edition. Ograniczenia systemu stały m.in. za dziwnymi proporcjami wyświetlacza i problematycznym działaniem gier, które jakoś musiały dzielić się ściśle limitowanymi zasobami z resztą aplikacji, służących urządzeniu do normalnej pracy w charakterze sprzętu do komunikacji. Dlaczego o tym wspominam? Bo Clash in the Clouds (w polskiej wersji Starcie w Chmurach) – pierwsze poważniejsze DLC do BioShocka Infinite – to właśnie taki N-Gage dodatków.
Stajemy się coraz bardziej wygodni – co do tego nie ma wątpliwości. Rezygnujemy z czytania między wierszami, a kiedy poszukujemy informacji to zazwyczaj jedynie ich najbardziej skondensowaną dawkę. Technologia i oferowane przez nią uciechy są zwyczajnie nie do zbadania, a już na pewno nie w dogłębnym stopniu, dlatego też jasne jest, że kiedy mamy w garści dwadzieścia złotych i chcemy wybrać się na porządny film – wysyłamy zapytanie do wszechwiedzącego Internetu i już po kilkudziesięciu sekundach wiemy, co jest warte naszej uwagi. A przynajmniej co społeczeństwo nominuje do takiego miana.
Ta informacja brzmi jak niemiły, primaaprilisowy żart, jednak niestety jest prawdziwa. Założyciel i szef studia Irrational Games, Ken Levine, oświadczył, że zostanie ono całkowicie przebudowane. Zostanie w nim jedynie 15 pracowników, zaś nowe projekty będą znacznie mniejsze od poprzednich i dystrybuowane będą wyłącznie cyfrowo. Poza przygnębiającym faktem, iż ponad 100 utalentowanych ludzi straci pracę, wiadomość ta niesie ze sobą pytanie, co ta zmiana oznacza dla marki BioShock.
Niewątpliwie wszyscy kochamy gry – w mniejszym, bądź większym stopniu oczywiście. Granie cieszy, satysfakcjonuje, raduje, dostarcza niezapomnianych przeżyć. Jednak wiele z tych cech uzależnione jest od danego tytułu. Nie zaintryguje nas Minecraft, ani nie zaskoczy nas fabularnym twistem Quake. Istnieje jednak na świecie wiele produkcji, które zwyczajnie pokochaliśmy. Czy to za sprawą samej otoczki, specyficznego klimatu, czy nawet rozbudowanych, ciekawych mechanik.
Mimo wszystko w życiu codziennym często zdarza się(a przynajmniej mi), że ciężko jest usiąść, rzucić wszystko i w pełni skupić się na właściwej grze. Pożądaną przeze mnie produkcję traktuję szczególnie, z wyróżnieniem. Najczęściej są to gry skupiające się w głównej mierze na ciekawym wątku fabularnym, choć plasują się również takie, które linię fabularną mają błahą, natomiast dostarczają ogromnych emocji unikalnym klimatem.
Jakiś czas temu rozważałem w jednym wpisie, gdzie zostaną umiejscowione dodatki do Bioshocka Infinite. Sądziłem, że zostanie rozwinięte tło wydarzeń z podniebnej Kolumbii. Doczekaliśmy się co prawda Clash in the Clouds, ale w przypadku fabularnych DLC postanowiono inaczej, powracając do miasta Rapture znanego nam z dwóch pierwszych części serii. Muszę przyznać, że był to ruch genialny, wszak dodatkową zawartość kupują przede wszystkim fani marki. Zapewne licząc na duże wpływy finansowe, podjęto najlepszy z tego punktu widzenia wybór. Sentyment oraz tzw. fan-serwis stanowią w przypadku tego dodatku słowa kluczowe.