Harry Potter i Insygnia Śmierci – wrażenia z gry na gorąco
Biblioteka lodu #1
Harry Potter i przeklęte dziecko - na spokojnie
Recenzja filmu Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć - poprawna magia
5 klawiszowych coverów, których warto posłuchać
Harry Potter na topie - sztuka zbiera znakomite recenzje, książka sprzedaje się jak ciepłe bułeczki
Jest pewna grupa aktorów, którzy – przez jednorazowy sukces – kojarzeni są głównie z jedną postacią filmową/serialową. Może być to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Podchodzi fan, prosi o autograf, a zza pleców słychać wcześniej było: „Eeeej, to dr House!”. Smutne, ale prawdziwe. Nie raz i nie dwa wspominamy jakiegoś aktora, zupełnie nie pamiętając jego imienia i nazwiska. Nie brakuje takich asów. W tym tekście postaram się wskazać niektórych palcem i uzasadnić, dlaczego nazywam ich niewolnikami roli.
Kilka tygodniu temu światło dzienne ujrzała nowa, czarna edycja książek traktujących o przygodach Harry'ego Pottera. Nasz rodzimy wydawca Media Rodzina w związku z premierą najnowszego dzieła J.K. Rowling pod tytułem Trafny Wybór, postanowił wówczas wydać na polskim rynku odświeżoną wersję sagi poświęconej młodemu czarodziejowi z blizną na czole. Nowa edycja charakteryzuje się nowymi okładkami, które mają trafić w gusta starszych czytelników.
Wonderbook został po raz pierwszy zapowiedziany w trakcie konferencji Sony na targach E3 w tym roku. Od razu sprawiał wrażenie technologii która powstała trochę na siłę: użytkownik trzyma fizyczną książkę która otrzymuje różne treści poprzez augmented reality przy pomocy PS Eye i PS Move.
Co? Znowu Potter? Wybaczcie, ale Harry Potter to fenomen. Myślałem, że jako pierwszy będę mógł podzielić się opinią na temat ósmego filmu. Wychodzi na to, że będę trzeci. No nic, każdy może na blogu pisać co chce, Sathorn i Cayack już to zrobili, dołączę więc do nich, bo a nuż kogoś obchodzi moje zdanie? No i będzie krótko! Książki przeczytałem wszystkie (kilkakrotnie), filmy również pochłonąłem - nic więc dziwnego, że finał najlepiej zarabiającej filmowej sagi w historii (7 filmów zarobiło ponad 6,3 miliarda $, ósmy poprzeczkę postawi jeszcze wyżej) był najważniejszą dla mnie lipcową premierą.
... Ale bawiłem się całkiem nieźle. Wybrałem się na seans na godzinę 10. W drodze do kina pomyślałem, że obejrzę sobie film, a po powrocie napiszę wpis z wrażeniami. Wróciłem i okazało się, że sathorn już coś skrobnął. Wtedy pomyślałem "eee, to już nie będę pisać". Jednak podczas arcyciekawego zajęcia, jakim niechybnie jest trzepanie dywanu stwierdziłem, że "w sumie był opis fana/czytelnika, to może być też jakaś inna perspektywa". Tak moi mili, nie przeczytałem żadnej części Harry'ego Pottera. Istnienie literackiej sagi było dla mnie czymś jak brzęczenie pszczoły latającej koło ucha. Byłem jej świadom, jednak mnie nie użądliła. Widziałem za to wszystkie filmy. I wiecie co? Insygnia Śmierci: część II wydał mi się najlepszym z nich.
Należę do pokolenia Harrego Pottera, przyznaję to bez bicia. Podlotkiem będąc czytałem w kółko wszystkie części z zapartym tchem, a na pierwszych trzech filmach byłem na nocnej premierze. Z czasem mój zapał nieco ostygł, jednak Harry Potter pozostanie dla mnie symbolem młodości, podobnie jak Pokemony, Kapitan Tsubasa, Dragon Ball, granie w piłkę na podwórku, czy boje z ojciem o to, żebym mógł grać po 22. Powodowany tym sentymentem, a także stojąc w obliczu zwolnienia się rezerwacji, postanowiłem wybrać się na nocną premierę filmu Harry Potter i Insygnia Śmierci: część II. Doszedłem do wniosku, że symboliczne zakończenie pewnego etapu, wypada uhonorować małym poświęceniem, jakim było zrezygnowanie z kilku godzin snu.
Na szczęście nie zawiodłem się. Harry Potter i Insygnia Śmierci: część II to wspaniałe zakończenie jednego z największych popkulturowych fenomenów naszych czasów. Możecie tego nie pamiętać ale kiedy pierwsza część miała swoją premierę opinia publiczna była zszokowana popularnością książki wśród młodzieży. Dużo mówiło się wtedy o tym, że autorka przekonała do słowa pisanego miliony dzieci. Można się zapierać, że historia Chłopca Który Przeżył jest miałka, łzawa, czy brakuje jej nieco realizmu, jednak trzeba przyznać - w świecie wykreowanym przez J.K. Rowling jest magia.
Lubię Harry'ego Pottera. Przeczytałem wszystkie książki (6 najlepsza), obejrzałem wszystkie filmy (4 najlepszy, minimalnie przed 3). Naturalnie więc wybrałem się także na pierwszą z dwóch siódmych części opowieści o młodym czarodzieju. I co? I nudno.
Filmowa seria od pewnego czasu wyraźnie boryka się z trudnościami związanymi z przełożeniem zawartych w książkach treści na ekran. Zakon Feniksa okazał się zbyt obszerną książką, by zmieścić ją w nieco ponad dwóch godzinach filmu. Najlepsza część - Książę Półkrwi, to również opowieść zbyt trudna to zamknięcia w jednym filmie (co zaowocowało najgorszym chyba kinowym odcinkiem historii). Tam wycięto zbyt wiele, by całość trzymała się kupy w 100%. Insygnia Śmierci zaś to zupełnie inna historia. Postawiono tu na wyjątkową zgodność z książkowym oryginałem. Tak wyjątkową, że trzeba było z jednej książki zrobić dwa filmy. Fani się ucieszą, prawda?
Siódma część Harrego Potter do kin trafi już niebawem, a wraz z premierą filmu Electronic Arts po raz kolejny zaserwuje wszystkim zainteresowanym możliwość przeżycia przygód najpopularniejszego czarodzieja również w świecie elektronicznej rozrywki. Gra Insygnia Śmierci – część 1 na polskim rynku zadebiutuje już w najbliższy piątek. Miałem okazję zagrać i ukończyć finalną wersję, z tego też powodu postanowiłem podzielić się z wami pierwszymi wrażeniami. Napisy końcowe ujrzałem przed niespełna 30 minutami, tak więc moje przemyślenia na jej temat są jeszcze gorące.