Pierwsza mobilna gra japońskiego giganta Nintendo, zatytułowana Miitomo, odniosła wielki sukces. W zaledwie kilka dni od premiery pobrało ją 12 milionów graczy. To znak sporych, niemożliwych do powstrzymania zmian w temacie mobilnego grania.
Po tytule można spodziewać się, że wiekowym człowiekiem nie jestem. Zaskakujące jest to, że lat parę mam wystarczająco, by móc stwierdzić, że znam trochę gier, jednak przez te lata nie miałem nigdy okazji spotkać się z Zeldą. Nie udało mi się nigdy zostać bohaterem Hyrule. I teraz zastanawiam się czemu właśnie tak się stało. Zawsze jeśli myślałem o grach z gatunku jRPG, kojarzyły mi się to gry typu Final Fantasy czy Golden Sun, gdzie dostajemy wielką opowieść z dużą ilością bohaterów i co najważniejsze walką turową. Dlatego gdy kilka ładnych lat temu, mając w rękach GameBoya Colora i załadowaną jedną z części przygód Linka, byłem wielce zaskoczony gdy walka odbywała się w czasie rzeczywistym i musiałem dość agresywnie naciskać przycisk ataku, by móc dalej przebrnąć, obok niesamowicie wielkiej ilości wrogów. To był moment w którym postanowiłem, że to nie dla mnie. Minęło kilka ładnych lat, a ja straciłem trochę włosów. Nabyłem również konsolkę od Nintendo, a dokładniej mówiąc 3DSa.
"I have come here to chew bubble gum and kick ass…and I’m all out of bubble gum"
Czemu nikt wcześniej nie powiedział mi o BroForce? Mam słabość do gier ze starej szkoły, ale to chyba przypadłość wielu graczy wychowanych w erze NES. Pisałem już to pewnie wiele razy, ale przemysł gier jakby zapomniał, że w grach chodzi o dobrą, „miodną” zabawę/rozgrywkę. Złotą era gier tego typu (platformówki, side scroll, arcade) bezdyskusyjnie są lata 80. . Co jeszcze mamy w latach 80.? Nieśmiertelne kino akcji z amerykańskimi herosami. Z połączenia tych mocy powstaje mistrz nad mistrzami Kapitan Broneta (dzisiaj idziemy w humor wysokiego kalibru). Mam nadzieję, że kiedyś nasi herosi lat 80. doczekają się własnej mitologii i religii, gdy już spłoniemy w ogniach atomu. Nie wspominając o tym, jak zabawne byłoby oglądanie wiernych ubranych a la Rambo (wybierzcie swojego Brosa) – inkantujących cytaty ze starych kaset VHS. Zanim jednak ta pesymistyczna wizja nastąpi, to macie szansę zagrać we wspaniałą grę, która czerpie wiadrami z Contry i Metal Slug.
Truizm na początek, WiiU nie jest w Polsce szczególnie popularne. Mało kto wyczekuje na kolejne premiery, a wśród graczy krąży przekonanie, że w rzeczywistości na konsoli Nintendo nie ma się tak naprawdę czym bawić. Czy rzeczywiście? Po niedawnym podsumowaniu najważniejszych premier roku na PlayStation 4 i Xboxie One pora na podobny przegląd produkcji wydanych na WiiU. Sprawdźmy, co mogli ogrywać posiadacze konsoli japońskiego giganta.
Biję się w pierś i to po stokroć. No może jeszcze z dwa razy więcej. Do pewnego czasu sądziłem i śmiało głosiłem, że gry Nintendo, razem z jego konsolami to dobre zabawki, aniżeli faktyczny sprzęt do grania. Dziś, kiedy o tym pomyślę, jestem w stanie splunąć sobie w brodę - tak bardzo się myliłem.
Mario Tennis to połączenie dwóch rzeczy które uwielbiam. Sport, do którego to uprawiania byłem zmuszany za dzieciaka i bohatera jednej z pierwszych gier w jakie miałem okazje zagrać. Jak dotąd prawie wszystkie sportowe gry z udziałem wąsatego hydraulika były wyśmienite. Dlatego też zakup Mario Tennis: Ultra Smash wydawał się oczywistością. W jakim to ja byłem błędzie.
Super Nintendo, Super Famicom lub SNES – nazywajcie go jak chcecie, byle z szacunkiem bo 16-bitowy mocarz sobie na niego zasłużył. Po ustabilizowaniu pozycji na rynku przez NES-a (Nintendo Entertainment System) i coraz odważniejszych ruchach konkurencji Nintendo 21 listopada 1990 roku zaprezentowało światu maszynkę idealną do tworzenia ślicznych gier z piękną muzyką. Developerzy skrzętnie wykorzystali te możliwości – gier, które obrosły kultem ukazało się w tamtym okresie aż za dużo, to była prawdziwa plaga urodzaju.
SNES sprzedał się na świecie w ponad 49 milionach egzemplarzy. To ogromny sukces osiągnięty jeszcze w czasach pozbawionych Internetu, programów o grach i wielkich turniejów. Społeczność graczy działała wtedy o wiele bardziej lokalnie niż globalnie („kupię ten sam sprzęt co kolega z klasy”), a informacje czerpało się właściwie tylko z ulubionych pism. W osiągnięciu dominacji nie przeszkodziła nawet Sega agresywnie promująca swojego Mega Drive'a na sprzęt bardziej „cool”, przeznaczony dla starszych graczy. Relacje Nintendo z japońskimi wydawcami i szlaki przetarte wcześniej na Zachodzie przez NES-a wystarczyły, by zwiększyć zasięg firmy. Głównym atutem Super Nintendo był zresztą niesamowity line-up gier, z którym w tamtym czasie po prostu nie dało się konkurować.
Nintendo kojarzone jest z mocno specyficznymi grami, które przy całej swej dziecinności i kalkowaniu przez lata tych samych pomysłów mogą się pochwalić przede wszystkim jednym – olbrzymią dawką niczym nieskrępowanej grywalności. Czy chodzi o serie Smash Bros, czy o klasyczne Super Mario Bros. bądź Mario Kart, kolejne odsłony tych produkcji można kupować w zasadzie w ciemno, wiedząc, że będzie można się przy nich bardzo dobrze bawić. Jednak nawet takim specjalistom jak pracownicy Nintendo zdarzało się popełniać błędy i tworzyć produkcje mniej udane, nie mówiąc już o tym, że kilkukrotnie na przestrzeni lat prawa do japońskich licencji wpadły w ręce innych twórców i efekty tegoż bywały wyjątkowo opłakane. Stąd, choć wąsaty hydraulik występował głównie w wielkich hitach, to wśród ponad setki (!) powiązanych z nim tytułów, jakie powstały od czasu jego debiutu w starym Donkey Kongu, znaleźć można pewne produkcje, które określić można tylko mianem skrajnie złych.
Pierwsze Mario to jedna z moich ulubionych gier. Bardzo szanuję również trzecią odsłonę serii, uwielbiam World i mam w nosie serię New Super Mario. Mario Maker to oczywiście gra-edytor, który wykorzystuje assety z wyżej wymienionych produkcji, dodaje własne możliwości i ciekawe tryby rozgrywki.
Super Mario Maker to kolejny dowód na to, że droga Nintendo jest drogą dla gier właściwą.
Najważniejsze jest jednak to, że opiera się na tym, na czym każda gra Nintendo – wykorzystaniu podstawowej osi rozgrywki na milion sposobów. Lata mijają, ale to Mario ma najfajniejsze skakanie jakie było, jest i będzie. I dzięki temu, chociaż Mario Maker nie jest tak rozbudowane jak Little Big Planet (żeby równać do gier podobnych) to jego oś rozgrywki znacznie góruje nad produktem Sony.
„Nie lubię budować leveli”. Tutaj polubisz! „Little Big Planet jest nudne”. Mario nigdy nie było nudne!
Kolekcjonerzy gier wideo są w stanie zapłacić olbrzymie pieniądze za bardzo niepozorne i często zapomniane produkcje. Sprawdźcie przegląd najrzadszych i najcenniejszych gier, by przekonać się, czy gdzieś na waszym strychu lub w piwnicy, nie spoczywa warty majątek Święty Graal elektronicznej rozrywki.