Megadeth zawsze w pewien sposób kojarzył mi się jako bieda-Metallica. Czy to była siła sugestii(w końcu Mustaine w Mecie był, ale sobie poradzili bez niego), czy też na mój osąd wpływał fakt, że ze wszystkich płyt tej formacji do gustu tak naprawdę przypadł mi tylko album Countdown to Extinction. Jednak po odsłuchaniu ostatniego albumu Megadeth – Super Collider – powiem tylko jedno: patrząc na ostatnie dokonania obu tych grup wybieram Megadeth.
Gdy w 1995 roku Black Sabbath wydało fatalną płytę Forbidden nikt chyba nie przypuszczał, że panowie są w stanie wydać ponownie cos sensownego. Grupa, która swój pierwszy album opublikowała w 1970 roku wydawała się wypalona, zmęczona i przede wszystkim słaba. Spojrzenie na tę grupę zmienia się jednak po odsłuchaniu ich najnowszego albumu, 13. Bo Black Sabbath nadal jest w formie – i to jakiej!
Wszechstronnie utalentowany facet o potężnym głosisku, które zapewnia melodyjny śpiew i piekielny ryk. Zdolni muzycy, którzy nie oszczędzają instrumentów. Ponad 2 dekady obecności na rynku. Każda płyta lepsza od poprzedniej. No i w końcu - podwójny koncept album. Macie to? Łapiecie? Po bardzo udanej części pierwszej dwupłytowego House of Gold & Bones nadszedł czas na równie udaną (albo i lepszą) część drugą. Stone Sour świeci mocnym blaskiem, upewnij się, że go nie przegapisz, dzielny czytelniku i słuchaczu.
W muzyce dla mnie zawsze najważniejsza jest... muzyka. Tak, zaskakujące, wiem. Ale przecież wielu najpierw ocenia wokalist(k)ę, inni równie dużą wagę przywiązują do tekstów czy światopoglądu artysty (cieniasy). Czasami jednak zdarza się, że towarzysząca albumowi otoczka jest niemal tak samo atrakcyjna, jak melodie, refreny i zaśpiewy. House of Gold & Bones to kompletna paczka - podwójny album, ciekawa historia pióra Coreya Taylora, czteroczęściowy komiks wydawany przez Dark Horse, a w przyszłości podobno także film. Ambitne, i co ważniejsze, udane przedsięwzięcie.
Przy okazji premiery siódmego albumu Deftones - Koi No Yokan - znowu naszły mnie refleksje na temat tego, jak trudno jest napisać naprawdę ciekawy tekst o płycie i zawartej na niej muzyce. Ale nie zważając na trudności podejmę się tego zadania po raz trzeci w ciągu ostatnich kilku dni - tak gorącej muzycznie jesieni nie pamiętam od dawna. A zatem...
Wczoraj w Polsce, a dzisiaj w USA ma oficjalną premierę nowe dzieło grupy Deftones i znów (poprzednio przy okazji Diamond Eyes z 2010 roku) mamy do czynienia z prawdopodobnie maksymalnym dopieszczeniem sprawdzonej formuły gitarowego grania. Deftones lepsi byli w zasadzie tylko raz - 12 lat temu, gdy podarowali nam White Pony. A to naprawdę Coś (przez duże "c").
Zapewne nie wszyscy wiedzą (ja odkryłem to zaledwie przed kilkunastoma dniami), że pierwszym zespołem Coreya Taylora był właśnie Stone Sour, nie zaś Slipknot. Taylor zaczął śpiewać w Stone Sour już w 1992 roku i przez 5 lat panowie stworzyli całą masę głośnych, rockowych piosenek (nagrano aż 3 płytki demo z materiałem). W 1995 roku do składu doszedł James Root, a po kolejnych dwóch latach SS został rozwiązany, zaś chłopaki przeszli do nieco bardziej ekstremalnej odmiany ciężkiego grania i dołączyli do stawiającego pierwsze kroki składu Slipknot. Po wielu sukcesach i dwóch udanych płytach Taylor i Root powrócili do macierzystej formacji, bo w tzw. międzyczasie powstały piosenki zdecydowanie nie pasujące do stylu Slipknota. Uznano, że trzeba powołać nową grupę, lecz wykorzystano do tego starą, sprawdzoną nazwę (BTW "stone sour" to drink na bazie soku pomarańczowego i whiskey).
Rachu, ciachu i oto mamy czwartą płytę Amerykanów. Prawdopodobnie najlepszą w ich dorobku, z czego należy się cieszyć. House of Gold & Bones jest dużym konceptem, na który złożą się dwie części albumu i cztery wydania specjalnie stworzonego na z tej okazji komiksu (autorem jest Taylor, rysuje Jason Shawn Alexander, wydaje Dark Horse Comics, a całość powinna być gotowa przy okazji wydania drugiej części albumu - późną wiosną 2013 roku). Ten tekst jednak, z przyczyn oczywistych, skupia się na 11 nowych kompozycjach zebranych pod szyldem House of Gold & Bones (Part 1).
Możecie wierzyć lub nie, ale istnieje spora grupa ludzi, którzy uważają, że jeśli dodać do dowolnego utworku przynajmniej jedną gitarę elektryczną to rezultatem będzie podniesienie jego jakości o co najmniej sto procent. O ile jestem przeciwnikiem takiego upraszczania sprawy to jestem skłonny przyznać, że coś w tym twierdzeniu jest. Zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałby soundtrack z waszej ulubionej gry gdyby nagrać go ponownie, tylko tym razem w metalowym/rockowym klimacie? Zapraszam.
Pojawiły się już teksty o oczekiwaniach na 2012 rok związanych z grach i filmami, dlaczego więc nie zająć się również muzyką? Zainspirowany wątkiem na forum GOL (pozdro, panowie)oraz udanym przełomem kwietnia i maja (vide: moja recenzja nowego albumu Marilyna Mansona oraz wesoły, rockowy, wpadający w ucho album Tenacious D - do posłuchania w całości) uznałem, że warto przedstawić 11 oczekiwanych przeze mnie płyt, które na pewno w tym roku się pojawią. Zapraszam serdecznie leniwie wciskając guzik play w foobarze (kolejność wydawnictw alfabetyczna).
Zgodnie z daną Wam jakiś czas temu obietnicą, przyszedł czas na tekstowe zmierzenie z najnowszym albumem Marilyna Mansona - Born Villain. Płyta swoją światową premierę miała 25 kwietnia, zgodnie z grafikiem wydawniczym do Polski zawita jutro, a do USA we wtorek. Na szczęście niektóre sklepy wystawiły albumy na sprzedaż już przed weekendem, więc niech oceniania nastanie czas!
Born Villain to album, który bywa nazywany "comebackiem" Mansona. Po dwóch ostatnich produkcjach - Eat Me, Drink Me (2007) i The High End of Low (2009), które moim zdaniem nie były tym, czego miłośnik twórczości MM mógł oczekiwać - na coś takiego czekałem. Zaś po kilku godzinach spędzonych z "urodzonym łotrem" stwierdzam, że właśnie coś takiego dostałem. Album, na jaki Mansona stać, który pasuje do klimatu postaci, do image'u zespołu, album mocny, gitarowy i drapieżny. W KOŃCU!
Wpis krótki i treściwy zainspirowany szybkim przystankiem w Empiku. Wszyscy miłośnicy cieżkich brzmień mają sympatyczną (i chyba niespodziewaną) okazję uzupełnić braki na swoich mrocznych, kolczastych półkach z płytami. Z okazji spoźnionego o rok 30lecia wytwórni Roadrunner Records (bo powstała ona w roku 1980) w przeróżnych polskich sklepach z muzyką można nabyć zacne wydawnictwa w cenie nie przekraczającej 30 złotych. Sprawka szatana?
Jeśli do tej pory niedowierzaliście, że Tim Schafer to najbardziej oryginalny projektant gier, jakiego wydał świat, tak teraz nie macie prawa poddać tej tezy w jakąkolwiek wątpliwość. Zapraszam Was na wycieczkę do Krainy Metalu, gdzie wszystko jest kompletnie nielogiczne, w kopalni pracuje się waląc łbami o skałę, a w warsztacie samochodowym w rolę mechanika wciela się sam… Ozzy Osbourne!