Pożegnanie z Fear Factory - recenzja albumu Aggression Continuum - fsm - 1 lipca 2021

Pożegnanie z Fear Factory - recenzja albumu Aggression Continuum

Młot pneumatyczny zamiast perkusji, robotycznie szarpane struny gitar, darcie japy i piękne, czyste wokale. Dziś to standard w niektórych okolicach ciężkiego grania, ale 30 lat temu wcale tak nie było. Fear Factory to zespół, który przecierał szlaki w przystępnym, industrialnym lomocie, potem trochę się zagubił, by ostatecznie dojechać do mety w dobrym stylu. A dlaczego "do mety". Bo Aggression Continuum to ostatni album takiego Fear Factory, jakie znamy i lubimy.

Oczywiście w recenzji płyty nie ma sensu przytaczać wszystkich informacji, bo to nie ma wielkiego wpływu na odbiór muzyki. Skrót jest taki - dziesiąty album FF powstał 4 lata temu, ale sądowa walka i kłótnie między członkami zespołu sprawiły, że niemal gotowe dzieło tak długo leżało na półce. Finał tej historii zaowocował odejściem wokalisty Burtona C. Bella z ekipy, a że to głównie jego głos dla wielu jest wyznacznikiem jakości muzyki FF, to zapowiadana kontynuacja projektu przez lidera i gitarzystę Dino Cazaresa brzmi jak coś z góry skazanego na porażkę. Zobaczymy za kilka lat, a póki co zanurzmy się w "kontinuum agresji".

10 nowych utworów w żaden sposób nie wyróżnia się z dobrej średniej, jaką Fear Factory osiągnęło przez niemal 3 dekady grania. Są momenty lepsze, gorsze, ale jeśli to faktycznie jest pożegnanie, to panowie mogą być zadowoleni. Singlowe Disruptor (szybko, agresywnie, konkretnie) i Fuel Injected Suicide Machine (potężna zwrotka i bardzo ładny, czysto śpiewany refren) z miejsca mogą dołączyć do klasyków w dyskografii zespołu, ale to nie je uznałem za najlepsze kompozycje na płycie.

Ten tytuł należy się otwierającemu album utworowi Recode, który zawiera wszystko to, za co cenię FF - wsamplowane dialogi z cudownym, futurystycznym bełkotem, atmosferyczne elektroniczne tło, wbijający w linoleum riff i wpadający w ucho refren. Fear Factory zawsze zaczynali płyty świetnymi numerami, ale ten jest naprawdę wysoko na liście. Potem dostajemy utwór wagi ciężkiej pod tytułem Collapse z TAK. BARDZO. WŚCIEKŁYM. WOKALEM. Że hej i świetny Monolith, gdzie w tle usłyszymy dęciaki (pewnie syntetyczne, ale i tak brzmią super), a pod koniec trafi się najprawdziwsza solówka. Nic dziwnego, że Bell chciał, by to właśnie ten utwór był tytułowym numerem albumu.

Pozostałe 5 utworów robi robotę bez większych przeszkód oferując dokładnie to, czego można się spodziewać. FF jest jak AC/DC industrialnego grania, choć jako miłośnik twórczości Cazaresa i Bella uważam, że jest tu więcej różnorodności, niż u starszych panów klasyków. Aggression Continuum kończy się długim, proroczym (End of Line) utworem płynnie przechodzącym w odpowiednik dźwiękowych napisów końcowych. Bo ta płyta to kolejna opowieść o tym, że ludzkość ma przerąbane, więc całość musi brzmieć tak, jak każe tytuł - agresywnie.

Dzięki, Fear Factory, za tę muzyczną przygodę. Poznaliśmy się przy okazji premiery Carmageddon w 1997 roku i kumplowaliśmy się przez kolejne długie lata. Jeśli Aggression Continuum to rzeczywiście koniec, jest to finał godny Waszych wcześniejszych dokonań. Na zdrowie!

fsm
1 lipca 2021 - 12:37